Gdzies w polowie lat 90-tych male ptaszki (wydaje mi sie, ze byly to mysikroliki, ale nie znam sie na ornitologii, wiec glowy bym nie dala) uwily sobie gniazdko w wiszacej na naszym balkonie fuksji. Trafilam na jajeczka, kiedy podlewalam kwiaty. Od tego dnia staralam sie w ogole nie wychodzic na balkon, zeby nie przeszkadzac malenkim rodzicom w wysiadywaniu jajek, a pozniej karmieniu pisklat. Musialam jednak od czasu do czasu podlewac rosliny, wlacznie z owa fuksja, w ktorej rodzinka znalazla azyl. Nierzadko fruwaly oba ptaszki dookola mojej glowy, bardzo glosno przy tym pyskujac, denerwujac sie, czy nie zrobie ich dzieciom krzywdy. Czesto z sypialni, ktorej okno wychodzilo na balkon, zza firanki obserwowalam ich starania w zapewnieniu piskletom pokarmu. Obydwoje znosili na wyscigi muszki, robaczki, czy co tam jeszcze. Zwijali sie jak w ukropie, ale za kazdym razem witaly ich rozdziawione zolte dziobki. Dzieci nie byly nigdy syte, ale i rosly jak na drozdzach. Moje obserwacje trwaly. Doniczka z fuksja robila sie coraz ciasniejsza, piskleta byly juz naprawde duze i balam sie, ze te silniejsze beda probowaly wyrzucic te slabsze. Jakos jednak przetrwaly ciasnote. Mialam wielkie szczescie, ze podczas obserwacji trafilam na moment opuszczania przez nie gniazda (doniczki). Przygladalam sie, a one jedno po drugim prostowaly skrzydelka, przeciagaly sie, trzepotaly i staly tak dluzsza chwile na brzegu doniczki, jakby baly sie uczynic ten pierwszy krok w doroslosc, w przestworza, w niebezpieczenstwo. Potem najodwazniejsze wzbilo sie w powietrze i odlecialo. Po nim nastepne i nastepne. Poczulam sie troche jak matka, ktorej dzieci wyprowadzily sie z domu. To sie nazywa syndrom pustego gniazda. Nigdy potem, nawet kiedy moje wlasne dzieci sie powyprowadzaly, nie czulam sie taka opuszczona, jak wowczas przez te piskleta.
W pozniejszych latach, jesli tylko zauwazylam, ze jakies ptaki upodobaly sobie moj balkon do budowania gniazdek, zawsze je wyrzucalam, zanim zostaly zbudowane do konca. Chcialam w koncu miec balkon dla siebie. A ptaszarni tez chyba wygodniej wychowywac dziatwe w lesie, niz w poblizu ludzi. W koncu nie wszyscy sa tak tolerancyjni, jak ja.
Jednak nie dopilnowalam i ktoregos dnia znalazlam zakamuflowane gniazdo szpaka na drugim balkonie. Gniazdko bylo tak zmyslnie ukryte, ze widoczne bylo wylacznie z okna pokoju dzieciecego. Szpaczka zlozyla w nim piec jajeczek. Nie wiem jednak, co sie dzialo, bo z dnia na dzien jajek ubywalo. Wykluly sie dwa piskleta, ale i one zniknely jedno po drugim, kiedy jeszcze nie umialy latac. Podejrzewam, ze to wrony, bo zadne inne zwierze nie mialoby tam dostepu. No coz, tym razem nie doczekalam sie doroslosci "moich" pisklat.
Syndrom opuszczonego gniazda - wypisz wymaluj. Jakie to bezbronne i delikatne stworzonka...
OdpowiedzUsuńA wstretne wroniska tylko na nie czyhaja.
Usuń