Jak w przypadku horrorow, teraz tez publikuje Wasze kryminalki anonimowo, bo po co mamy sie sugerowac wlasnymi sympatiami i antypatiami wobec autorow, skupmy sie na tresci.
1. „Miękka zemsta”
To
miał być piękny wieczór, randka marzeń. Z upragnionym księciem,
dżentelmenem i mężczyzną jej życia. Okazało się jednak że nie
była. Wieczór był straszny, randka koszmarna, a wyśniony książę
zwykłym cwaniakiem i co gorsza... brutalnym gwałcicielem.
A
tak pięknie pisał, tak mówił i roztaczał wizje... że lubi
czerwone wino dobrych roczników, spokojną muzykę i zapach drzewa
sandałowego... to wszystko były zwykłe kłamstwa, kłamstwa, które
ona połykała jak naiwna nastolatka.
Leżała
teraz zapłakana, pokrwawiona i posiniaczona we własnym łóżku i
starała się nie myśleć o tym co zaszło tej nocy. Bolała ją
każda komórka ciała, każdy nerw i każda gorzka łza. Ile ich już
popłynęło? Tysiące... Najbardziej jednak bolało ją zdradzone
serce.
A
gdzie był jej oprawca? Ten co mówił tak słodko, a potem bił tak
mocno, co obiecywał tak lekko i gwałcił jej młode ciało tak
bezwzględnie?
Bała
się ruszyć ale zwlokła się z łóżka, zawinęła niestarannie w
prześcieradło i powoli wyszła z sypialni. W mieszkaniu panowała
niczym nie zmącona cisza.
A
oprawca był, owszem w jej salonie.
Leżał
w kałuży własnej krwi, na plecach na dywanie prawie na środku
pokoju. Zbladła. Jak to się stało? Po kilku minutach bezruchu i
odrętwienia przemogła w sobie sadystyczną radość na widok jego
zwłok... chyba zwłok. Sprawdziła tętno. Tak, zdecydowanie zwłoki.
Bydlak nie żył i to od kilku chyba godzin, bo jakiś taki za ciepły
to nie był. Rozejrzała się po pokoju. Obok bydlaka leżała sporej
wielkości figurka z brązu przedstawiająca siedzącego kota.
Figurka mająca jakieś 40 cm wysokości była ciężka i to ona
zrobiła wielką dziurę w jego skroni, z której zapewne dość
intensywnie wyciekało z niego marne życie wraz z krwią. Ale jak?
Ona
go nie uderzyła, nie urwał się jej film, niestety. Więc kto?
Spojrzała
na szafę, na której stała figurka, a tam przeciągał się
rozkosznie jej ukochany kocur. Ziewnął i usiadł. Popatrzyła w
jego zielone oczy i była pewna że kot się do niej uśmiechnął ze
zrozumieniem, po czym odwrócił wzrok za okno.
************************************************************************
2. "Nieuczciwi konkurenci czyli nierozwiązana sprawa Kuby Literacza"
Ktoś w ciemności się zakrada
i litery mi wykrada...
Kto to robi?
oś ości rada
li ry wy da
l wy
Wy!!!
i litery mi wykrada...
Kto to robi?
oś ości rada
li ry wy da
l wy
Wy!!!
*************************************************************************
3. "Pies."
Poznym
popoludniem siedzieli we dwojke w wygodnych fotelach przy kominku
rozmawiajac o powrocie Roberta w rodzinne strony. Kiedys tworzyli
zgrana paczke, regularnie grali w koszykowke na szkolnym boisku,
chodzili na piwo do lokalnej knajpki, jezdzili na podryw do
pobliskiego miasta. Rozumieli sie znakomicie. U ich stop lezal wielki
pies, pozwalajac Robertowi drapac sie za uchem, byl przyjazny i
lagodny.
Az nadeszla
doroslosc i ich drogi powoli zaczely sie rozchodzic. Czesc ich
wyjechala na studia i tam pozostala, inni wrocili do miasteczka, jak
Joy. Skonczyl weterynarie i doszedl do wniosku, ze jego miejsce jest
w domu rodzicow, ktory po ich smierci stal pusty. Przebudowal stodole
na przychodnie dla zwierzat i pracy mu nie brakowalo. Z miasta
przywiozl ze soba psa, dorodnego owczarka niemieckiego. Wtedy jednak
pies przedstawial soba obraz nedzy i rozpaczy, chudy, zaniedbany,
zapchlony, zapewne bity przez poprzednich wlascicieli. Zajal sie nim
calym sercem, wykurowal, podtuczyl i cierpliwie przekonywal, ze nie
wszyscy ludzie to bestie. Zwierzak odwdzieczyl mu sie pelnym
oddaniem.
Robert tez
wyjechal i sluch po nim zaginal. Podczas gdy inni regularnie
spotykali sie podczas swiat i wakacji, o nim nie bylo zadnych wiesci.
Nie mogli wiedziec, ze przez te kilka lat siedzial w wiezieniu.
Wrocil jednak, cos go ciagnelo do jego malej ojczyzny, tu czul sie u
siebie. Kumple nie zwrocili uwagi na zmiany w jego wygladzie i
zachowaniu, kiedy spogladal zazdrosnie na ich sukcesy i stabilizacje,
kiedy milczal i chmurnie zerkal zimnym wzrokiem podczas ich
corocznych spotkan. Pytany, odburkiwal cos na odczepnego, nie chcial
przyznac sie, ze byl nieudacznikiem i kryminalista. Napredce zmyslil
jakas historie o nieudanych biznesach, a oni przyjeli to za dobra
monete.
Joy
odziedziczyl po ojcu cenna kolekcje zlotych posazkow i bizuterii,
ktora tamten przywiozl przed laty z Ameryki Poludniowej i teraz
pokazywal Robertowi, ktoremu na jej widok zaswiecily oczy. Pomyslal,
ze gdyby tak... ze moglby wszystko spieniezyc... zaczac zycie od
nowa, z dala od tej przekletej dziury na peryferiach swiata...
Zrobilo sie
pozno, wiec Robert zaczal szykowac sie do wyjscia. Pies wstal i
kolyszac puchatym ogonem spogladal przyjaznie na goscia. Robert
przykucnal, przytulil do siebie cieplego siersciucha, a ten
odwzajemnil sie lizac go po twarzy.
„Nie bedzie z
nim problemow“ - pomyslal z satysfakcja, bo lubil zwierzeta i
wolalby uniknac zrobienia psu krzywdy, kiedy przyjdzie pora
polepszenia sobie bytu.
Joy odprowadzil
go do samych drzwi, pozegnali sie serdecznie i umowili na coroczne
spotkanie ich paczki, ktore mialo nastapic za dwa tygodnie.
Siedzieli w
wynajetej na ten dzien knajpce, zywo rozmawiajac o tym, co wydarzylo
sie w ostatnim roku. Popijali piwo, pokrzykujac, zartujac i smiejac
sie glosno.
- A gdzie jest Robert? - spytal wreszcie Denis.
- Rzeczywiscie, dziwne – zastanowil sie Joy – Przeciez niedawno umawialismy sie i zapewnial, ze bedzie na naszym spotkaniu.
Nie zawracali
sobie jednak dluzej glowy nieobecnoscia Roberta, tyle bylo tematow do
omowienia...
- Joy, a ty nie masz zamiaru w koncu sie ozenic? - zapytal w pewnej chwili John – Zyjesz z tym swoim psem jak jakas stara panna z kotem. - wybuchnal gromkim smiechem.
- Ten pies jest dla mnie calym swiatem. Zadna kobieta nie bylaby w stanie go zastapic, pewnie juz zostane starym kawalerem...
- A daj spokoj, ten pies nie bylby w stanie cie nawet obronic, lasi sie do kazdego obcego, nawet zlodzieja wpuscilby do domu i jeszcze mu pokazal, gdzie leza pieniadze! - zarechotali rozbawieni.
- Taaa – odrzekl Joy – wpusci kazdego, ale tez rzuci sie do gardla wychodzacemu i rozniesie go na strzepy, jesli ja nie odprowadze goscia do samych drzwi... Ciekawe, dlaczego Robert sie spoznia?...
**********************************************************************************
4. "Nocą"
Biegnę coraz wolniej. Moje zmęczone stopy nie chcą odrywać się od ziemi. Krzaki chwytają mnie za kurtkę, gałęzie chlaszczą po twarzy mokrej od łez. Pot zalewa mi oczy, oddech staje się coraz krótszy, w płucach kłuje. Nie mam już siły. Odpocznę choć chwilę. Przycupnę za drzewem. Nie! On jest coraz bliżej. W świetlę księżyca widzę jego potężny cień, słyszę trzask gałęzi gdy prze do przodu, czuję zapach. Już jest obok, dotyka mnie dłonią wielką jak bochen chleba. Zasłania mi usta. W uszach dźwięczy mi mój krzyk.
- Uspokój się. Nie Wrzeszcz tak. To ja Wanda - słyszę jakby z oddali głos mojej przyjaciółki. - Cicho, no cicho już. Spokojnie.
Siadam gwałtownie na łóżku. Serce mi wali jak oszalałe. Chce wyskoczyć z piersi. W półmroku widzę jej oczy. Jest przerażona.
- Co się stało? - pytam rozglądając się w koło jeszcze półprzytomna.
- Nie wiem. Chyba ktoś kręci się w ogrodzie za domem. Słychać jakieś głosy - odpowiada szeptem. - Nie zapalaj światła. Nie wiadomo kto to jest. To może być niebezpieczne. Ktoś z uczciwymi zamiarami nie buszowałby w nocy po czyimś ogrodzie - dodaje.
Teraz i ja widzę intruzów. Bez problemu odróżniam sylwetki między drzewami. Trzech mężczyzn kręci się w miejscu, gdzie latem Wanda miała warzywnik. Słyszę ich przytłumione głosy. Coś chyba zakopują klnąc przy tym i złorzecząc. Nawet się nie kryją ze swoją obecnością. Pewnie nie przypuszczają, że są obserwowani. Dom przecież stoi na uboczu i przez większą część roku jest niezamieszkały. Nie spodziewają się więc że teraz późną jesienią ktoś mógł przyjechać na kilka dni. Bo i po co. N jest atrakcyjne, ale latem, gdy można się opalać nad pobliskim jeziorem. Ewentualnie we wrześniu, gdy okoliczne lasy są pełne grzybów. Teraz nie ma tu co robić i nas nie powinnn tu być.
- O boże idą - szept Wandy miesza się z dźwiękiem zegara wybijającego drugą.
Faktycznie jeden z mężczyzn odrywa się od pozostałych i idzie w kierunku domu. Jest wysoki i potężny. Bary ma szerokie jak niedźwiedź. Słychać jego ciężkie kroki na żwirze. Świeci latarką w okno, za chwilę łomoce w drzwi, rusza klamką. Skulone w kącie za szafą boimy się oddychać. Ciało mam wilgotne od potu i drżę ze strachu. Przerażenie ściska mnie za gardło.
- Cicho nie zauważy nas przecież - mówi Wanda stłumionym głosem. - Chyba, że wyłamie zamek - dodaje cicho.
Jednak nie. Po chwili mężczyzna rezygnuje i odchodzi. Oddychamy z ulgą, gdy robi się cicho, a za moment z oddali dobiega do naszych uszu odgłos ruszającego samochodu.
- Ciekawe co oni tam robili? - rzucam.
- Wyglądało to jakby coś zakopywali - odpowiada Wanda - Sprawdzimy rano - dodaje nadal przyciszonym głosem.
Schronienia za szafą nie opuszczamy do rana, bo przecież któryś z mężczyzn mógł zostać, żeby obserwować dom. Ranek wita nas chłodem.Przez firanki wdziera się szarość bez odrobiny słońca. Masuje zmarznięte ramiona, narzucam w pośpiechu ubranie i wychodzę za Wandą do ogrodu rozglądając się niespokojnie. Między drzewami snuje się mgła. Jest cicho tylko z oddali słychać nawołujące się psy. Wanda uzbrojona w szpadel kroczy przodem. Ziemia miękka i błotnista ugina się pod stopami. Rosnąca gdzieniegdzie trawa jest wilgotna po wczorajszym deszczu. Dochodzimy na miejsce. Już widać, że ziemia faktycznie jest naruszona. Ktoś tu kopał i to w kilku miejcach. Widoczne są trzy spore obszary z świeżo wzruszoną ziemią. Wanda zdecydowanie wbija szpadel i zaczyna kopać.
- Coś tu jest. Zobacz - mruczy.
- Może daj lepiej spokój - mamroczę wystraszona.
- Nie. Jak zaczęłam to skończę - stwierdza Wanda z przekonaniem.
Miękka, pulchna ziemia poddaje się łatwo. Już po chwili naszym oczom ukazuję się twarz kobiety z szeroko otwartymi jak do krzyku ustami. Jestem wstrząśnięta. Krzyczę, a Wanda wyciąga telefon i dzwoni po policję. Umykamy do domu. Zamykamy drzwi i czekamy przytulone do siebie. Cisza aż dzwoni w uszach. Za kilkanaście minut podjeżdża radiowóz. Policjanci wysiadają w pośpiechu. Jest ich trzech, a jeden z nich ma bary szerokie jak niedźwiedź.
*************************************************************************
5. Leśna
opowieść
Walenty wchodził
do późnojesiennego lasu, coraz bardziej zagłębiając się w mgłę.
Korzystając z kilkudniowego ocieplenia postanowił wyciąć kilka
uschłych pni sosen, sterczących na pograniczu dąbrowy jego i
Franka Mazura. A właściwie już nie Franka a jego dwojga
nastoletnich dzieci, które odziedziczyły po nim wszystko jesienią
ubiegłego roku, gdy odnaleziono ciało ich ojca wiszące na
najniższej gałęzi jedynego w tych okolicach sędziwego klonu.
- Tyle biedy w narodzie,
tyle nieszczęścia… - mruczał sam do siebie Walenty wspominając
tamten dzień i wzdychając we wciąż niegasnącym poczuciu
dotkliwej utraty starego przyjaciela.
- A pomocy żadnej
przyjąć nie chciał. Honorowy był gałgan jeden! To co, że i u
nas bieda?! Konia by się sprzedało i zawszeć to jakaś kropla
gotówki by była. Chociaż na jedną ratę! – zirytowany nagłym
wspomnieniem wydobył z kieszeni woreczek z tytoniem i sprawnie
skręcając papierosa rozglądał się wokół. Las oddychał
spokojem i ostrym, żywicznym powietrzem. Mężczyzna znał ten las
od zawsze. I kochał po swojemu. Jednak od śmierci Franka niechętnie
tu bywał. Dopiero dzisiaj pierwszy raz przyszedł w te strony
samotnie. W kieszeni niósł malutki znicz. Chciał zapalić go w tym
miejscu…Coś mocno ściskało go w gardle. Odchrząknął. Wysiąkał
nos w rękaw zniszczonej kurtki. Szedł dalej. Dymek z jego papierosa
łączył się z oparem mgły a delikatny powiew wiatru zanosił hen,
za brzozowy zagajnik właśnie tam, gdzie…
…Biegł tu wówczas
nieomal na łeb na szyję razem z drugim sąsiadem. To babka
Klementyna, miejscowa znachorka wracając z październikowego
grzybobrania natrafiła na to makabryczne znalezisko. Dysząc ciężko
i nie potrafiąc słowa z siebie wydobyć z trudem dotarła do domu
Walentego. Na początku tylko wskazywała drżącym, kościstym,
pożółkłym od machorki palcem w stronę lasu. A potem łkając
wydusiła z siebie jedno zdanie:
- Idźcie, tam
Franek wisi na klonie…
Przyjechała
policja. Dochodzenie po kilku tygodniach umorzono, stwierdziwszy, że
była to śmierć samobójcza i nic więcej tu nie ma do gadania.
Franek straszliwie zadłużony był w banku. Wszyscy o tym wiedzieli.
A zbiory pszenicy tamtego roku miał tak kiepskie, że nawet mu się
za ziarno nie zwróciło. Sprzedał kombajn i kawałek pola. Ale to
nadal była kropla w morzu potrzeb. Rodzinie groziła utrata
ojcowizny. Wszystkiego, co od zawsze było częścią ich świata.
Jedynie znanej codzienności. Bank nie chciał iść na rękę.
Poczekać. Franek miał problemy z sercem. Na początku miotał się
jak ptak w klatce. Jeździł, to tu to tam. Błagał. Próbował
ratować rodzinę. Potem popadł w zobojętnienie i bezczynność.
Całe dnie siedział przy oknie i nieobecnym wzrokiem spoglądał w
stronę lasu. Jego dzieci, Wojtek i Zośka zajęły się wszystkim w
gospodarce. Pomagała im dobra sąsiadka - babka Klementyna. A to
obiad ugotowała, a to pranie zrobiła. A to ciuchy zacerowała.
Opiekowała się rodziną tak troskliwie, że i matka rodzona lepiej
by tego nie zrobiła. A matki już od kilku lat nie miały. Strawiła
ją kobieca choroba nowotworowa. Chociaż Franek grosza wówczas nie
szczędził żadnego, żeby kochaną żonę ratować. Na nic
wszystko. Doktory, znachory, szeptunki, uzdrawiacze a nawet Chińczyki
ze swoimi igłami! Jeden czort! Pieniądze tylko z człowieka
wydusili a nic nie pomogli. Nawet pobyt w prywatnej klinice psu na
budę był. Zgasła Maryjka Frankowa jak ostatnia świeczka na
choince i od tej pory drętwota jakaś i smutek w domu pod lasem
zapanowały, choć ojciec z dziećmi wszystkie roboty, co trza było
wykonywał a żadna ich kaczka ani kura głodne nie chodziły. Jednak
długi i procenty od nich dokładały kolejne cegiełki zmartwień
rodzinie. A kiedy widziano zbliżającą się od strony wsi sylwetkę
listonosza, niosącego jak zwykle kolejne przynaglenie do zapłaty,
to nikt się nie kwapił by onemu otwierać. A bolesna gula znowu do
gardła szła. Tak to wtedy było. Tak to Franka żal po żonie i
narastająca bieda do tego najgorszego czynu popchnęły. Jakoś
jednak wszystko toczyło się do przodu, mimo ciągłego poczucia
zagrożenia ze strony oczekiwanego na dniach komornika.
W pewien
mglisty, październikowy poranek, chowając do kieszeni mocny,
parciany sznur Franek wymknął się po cichu z domu. Po południu
znaleziono go na ustrojonym w przepyszne, pomarańczowo-bordowe
liście, klonie. Wisiał tam jak szarobura, człekokształtna kukła.
A obojętny wiatr poruszał nim z lewa do prawej, jakby był ogromnym
wahadłem wskazującym centrum trwogi i nieszczęścia na tym łez
padole…
… Rok po tamtych
wydarzeniach Walenty minął brzozowy zagajnik i rozgarnął ostatnie
krzaki zasłaniające mu widoczność. Już sięgał do kieszeni,
żeby wyjąć znicz i zapalić go w miejscu zgonu przyjaciela, gdy
nagle…Nie, to niemożliwe! Na najniższej gałęzi klonu, dokładnie
tak samo jak wtedy wisiała jakaś drobna postać. Z gardła
mężczyzny dobył się zdławiony krzyk. Na wysokości jego ramion
zwisały bezwładnie stopy Wojtka, dziewiętnastoletniego syna
Franka!
- Boże! Chłopaku!
Coś ty najlepszego zrobił?! – zawył mężczyzna i wspiąwszy się
na odrzucony w bok pieniek drżącymi rękami rozciął pętlę na
szyi wisielca. Szybko, szybko! Może zdąży?! Masaż serca.
Sztuczne oddychanie. Serdeczne przemawianie. Potrząsanie. Nawet wodą
z bajora obok polewanie. Na nic wszystko. Urodziwa, pierwszym
zarostem dopiero twarz młodzieńca obwiedziona zimna była i
stwardniała. Tylko z kącika ust sączyła się strużka śliny…
Walenty nie miał
przy sobie telefonu komórkowego żeby zadzwonić po pogotowie czy
policję. Nie znosił tych nowoczesnych, zniewalających człowieka
gadżetów. I teraz przecież też na nic by mu się nie przydały.
Do domu miał ze dwa kilometry. Błyskawicznie podjął decyzję.
Przewiesił sobie ciało chłopaka przez ramię i niczym taran
przedzierał się przez las, niosąc nieszczęśnika do wsi. Nawet
nie zauważył, gdy z kieszeni wypadł mu zapomniany teraz znicz i
potoczył się między wystające z ziemi korzenie klonu…
Cała wieś była
w szoku. Cóż to za fatum wisiało nad nieszczęsną rodziną
Franka?! Czemuż to ten dopiero wchodzący w dorosłe życie, na
pozór pełen energii i siły młody mężczyzna targnął się na
siebie? Przecież dziewczynę śliczną z drugiej wsi miał. Samego
sołtysa córkę. O ślubie tam już była nawet mowa. I teraz to.
Któż by się spodziewał? I jakże osiemnastoletnia zaledwie Zośka,
siostra Wojtka da sobie teraz sama radę ze wszystkim? Dobrze, że
stara Klementyna - znachorka przy niej była, gdy się dziewczyna o
śmierci brata dowiedziała. Dobrze, że i potem na krok jej nie
odstępowała w chorobie pielęgnując, co na biedaczkę wkrótce
spadła. I nikt inny tylko znachorka sprawą pochówku się zajęła.
I nawet stypę dla dalszej rodziny, co to się z drugiego końca
Polski zjechała, uszykowała. Tak sobie żyły potem we dwie. W
zgodzie, cichości i żałobie jak matka z córką.
A policja przy
wydatnej pomocy kolegów tragicznie zmarłego Wojtka wpadła wreszcie
na trop, co było powodem samobójstwa chłopaka. Otóż w jeszcze
większe długi on popadł chcąc spłacić dawniejsze długi ojca.
Najpierw zapożyczył się w jakiejś kasie. Tej, co to w reklamach
cuda nie widy obiecywała a następnie procentami ogromnymi od tej
pożyczki przyduszała. Potem żeby grosza skombinować w jakieś
przemytnictwo zaczął się bawić. Papierosy i wódkę zza
wschodniej granicy przewoził. Z tamtejszą mafią w konszachty się
wdawał. Jednak przez jakiś czas wydawało się, że wszystko idzie
dobrze. Dług tatowy spłacił i nic już na gospodarce nie wisiało.
Kasę pożyczkową też jakoś uciszył. Tylko te chłopaki z gangu
przemytniczego spokoju mu nie dawały…A on skończyć z nimi
chciał, bo się do żeniaczki szykował i na uczciwą, czystą drogę
wejść zamiarował. Uczepiły się go jednak tamte męty, jak jakie
rzepy uparte. Wciąż im musiał służyć, bo jak nie to
szantażowały, że o wszystkim przyszłemu teściowi rozpowiedzą,
narzeczoną mu skrzywdzą, no i nici będą z amorów oraz wesela.
Takoż i nie dziwota, że zapętlony, ściśnięty bez miary się
chłopiec poczuł i nie mogąc już tego wszystkiego zdzierżyć
wziął i się obwiesił. A że na tym samym drzewie, co ojciec? To i
co dziwnego, skoro gałąź na nim w sam raz do takich rzeczy!
- Ściąć by ją
trzeba, co by innych do takich grzesznych czynów nie przywodziła –
szeptały stare kobiety, wracając z porannych rorat i żegnając się
wielokrotnie, gdy mijały bokiem pogrążony we mgle, cichy, Frankowy
las.
- Ano, to już chyba
taka będzie ponura tradycja w tej rodzinie! Ino patrzeć, jak Zośka
dołączy i na klonie, jako ten sztandar załopocze! - dowcipkowali
pod sklepem spożywczym koledzy Wojtka z zawodówki. Gorzko im jednak
było od tych niewybrednych żartów. A gorycz tę musieli spłukiwać
coraz większymi ilościami najtańszego, znaczonego spirytusem piwa
i wina patykiem pisanego…
Tymczasem Zośka
i Klementyna razem jakoś gospodarzyły. Rok już od śmierci brata
minął a dziewczyna z choroby wylizać się nie mogła. Kasłała
wciąż i kasłała. A zwykłe przeziębienie w jakąś chorobę płuc
się przekształciło. Lekarze mówili, że to nic. Że to na tle
nerwowym tylko. A zielarka Klementyna warzyła dzień w dzień
najlepsze ziółka i swej podopiecznej do picia na rychłe
ozdrowienie z mlekiem kozim podawała.
- Ty pij serdeńko i
mi więcej nie choruj, bo przecież wszystkiemu tu sama nie podołam
– dogadywała serdecznie stara szeptucha, troskliwie gładząc
rozpalone policzki słabowitej Zośki.
A gdy zapadał
zmrok i dziewczyna wreszcie pogrążała się w niespokojny sen
znachorka wychodziła do drugiej izby i dziwnie się uśmiechając w
tajemnym swym zeszycie coś długo pisała. Sękate palce sztywno
trzymały kopiowy ołówek. A w pożółkłym, grubym zeszycie
powstawały kolejne, lakoniczne zapiski…
- Frankowe pole za górą
warte 30 tysiączków.
- Dom z oborą coś z
dwieście tysięcy.
- Wojtek na pewno gdzieś
miał trochę grosza schowane. Trza dobrze poszukać w stodole.
- Franek lubił
wódkę ziołową z opium i wrotyczem popijać. Wojtkowi dziurawiec z
wilczą jagodą dobrze na spanie robił.
- Do mleka poza
jaskółczym zielem trza jeszcze naparstnicy zacząć dodawać
- Na klonie już widać
czerwone listki.
- Idzie pora…
***********************************************************************************
6. SPINKA
Dziewczyna leżała z jedną ręką wyprostowaną, odwróconą wnętrzem dłoni
do góry, a drugą, zgiętą w łokciu, końcami palców dotykającą policzka.
Głowa odwrócona na bok ukazywała delikatny profil. Lekkie podmuchy
wiatru przesunęły długi welon, który litościwie zakrył zastygniętą tuż
przy skroni plamę krwi. Wyglądała pięknie i spokojnie, jakby była
pogrążona w głębokim śnie.
Wolski dał znak, że już można zabierać ciało i westchnął. Dla niego
robota dopiero zaczynała się na dobre. Trzeba przesłuchać cały ten tłum
weselnych gości.
Po wielu niemal jednakowych rozmowach miał już obraz sytuacji. Wesele
było udane. Po północy, po oczepinach i krojeniu tortu, panna młoda
poszła zmienić suknię ślubną na sukienkę wieczorową. I już nie wróciła.
Sukni też nie zmieniła. Na dodatek pan młody także gdzieś zniknął, co
stawiało go na pozycji pierwszego podejrzanego. Wszyscy inni umieli
wskazać przynajmniej jedną osobę, która zapewniała im alibi.
Ale Wolskiemu coś się w tym wszystkim nie podobało. Z zeznań wynikało,
że nikt nie oddalał się z weselnej sali dalej niż do baru, ewentualnie
do toalety. Nawet przesłuchanie odnalezionego w końcu pana młodego nic
nie dało, choć nie odsunęło od niego podejrzeń; Wolski zamyślony kołysał
się na krześle. Był już zmęczony. Zdecydował się na mały spacerek.
Wyszedł z hotelu i ruszył szybkim krokiem. Nim się
zorientował, nogi same zaniosły go na miejsce zbrodni. Rozejrzał się
wkoło. Na ziemi został tylko narysowany kredą kontur ciała.
Wtem z rosnących w pobliżu krzaków wybiegł duży czarny kot. Potoczył
coś zagiętą łapką, odskoczył w bok, przywarł do ziemi. Dopadł swojej
zabawki i znów odskoczył. Usiadł prościutko owinąwszy ogonem przednie
łapki i popatrzył na Wolskiego wymownie. Komisarz zbliżył się i zobaczył
ozdobną spinkę do mankietów – stare jubilerskie cacko, pewnie rodzinną
pamiątkę. Jakim cudem technicy ją przeoczyli? Pomyślał, że leżała w
krzakach, być może przykryta jakimś liściem, i gdyby nie ten kot...
- Dziękuję, kiciu! - mruknął, ale kota już nie było. Wolski w
zastanowieniu zmarszczył brwi; u kogoś z weselnych gości widział taką
spinkę. Nagle twarz mu się rozjaśniła i ruszył biegiem w stronę hotelu.
Wpadł do holu.
- Nowicki, za mną! - zawołał do jednego z policjantów i skręcił w
prawo. W połowie korytarza zwolnił. Zatrzymał się przed drzwiami numer
12. Zapukał. Cisza. Zapukał jeszcze raz i nacisnął klamkę. W pokoju było
pusto, ale drzwi na taras były otwarte. Dobiegały stamtąd odgłosy
cichej rozmowy. Wolski z Nowickim zbliżyli się ostrożnie.
Nagle jedna z rozmawiających osób zaczęła mówić głośniej i bardziej
nerwowo.
- To może wytłumaczysz mi wreszcie, co wtedy robiłeś? Dlaczego
prosiłeś, żebym powiedziała policji, że siedzieliśmy w holu? Skąd masz
te zadrapania? I gdzie zgubiłeś tę spinkę?!
- Ciszej! - zasyczał mężczyzna. - Nie krzycz tak! Mówiłem ci, że
wyszedłem i nikt tego nie widział! Byłem wtedy tu, w pokoju, ale policja
na pewno by się czepiała, że nie mam alibi!
- Nieprawda! - odpowiedziała kobieta. - Widziałam, jak Celina wybiegła
z hotelu, a ty poleciałeś za nią! A potem ją znaleźli! Idę im o tym
powiedzieć!
- Cicho bądź! Nic nikomu nie powiesz! - Wolski usłyszał stłumiony okrzyk.
- Idziemy!- szepnął i gestem pokazał Nowickiemu, żeby zaszedł
rozmawiających z przeciwnej strony. Kiedy wybiegli na taras zobaczyli,
że świadek dusi młodszą siostrę panny młodej.
- Puść ją i ręce do góry!- krzyknął Nowicki wyciągając broń. Świadek
puścił dziewczynę, odwrócił się chcąc uciec i wpadł wprost w ramiona
Wolskiego.
- No, to zagadka rozwiązana! - powiedział komisarz.- A to pewnie ta
spinka?- pokazał wyjęty z kieszeni przedmiot i popatrzył na mankiety
eleganckiej koszuli świadka.
Jeden z mankietów był zawinięty, a w drugim tkwiła spinka – taka sama,
jak ta, którą trzymał na dłoni.
***********************************************************************************
7. Zbrodnia doskonała
Zimowa noc utuliła świat do snu pod śniegową pierzynką. Nawet ruchliwe
miasta przycichły urzeczone magią białej przedwigilijnej nocy. W domach
przygotowania do świąt ustąpiły miejsca zasłużonemu odpoczynkowi.Światła
w oknach pomału gasły, świat zapadał w sen... W wiejskiej chacie jednak
nie wszyscy spali. Na palcach skradał się mężczyzna. Realizował plan,
który miał przemyślany w najdrobniejszych szczegółach.Szedł najciszej
jak umiał, pilnie bacząc na to by nieopatrznym krokiem nie zakłócić snu
mieszkańcom. Krok po kroku posuwał się naprzód. Po chwili pokonał
schody, przed nim był korytarz, który w nocy jawił mu się jako
niezbadany tor przeszkód. Zacisnął zęby i ruszył do przodu. Myśl o tym
co zrobi za chwilę ścisnęła mu gardło. Serce łomotało jak szalone a
ciałem wstrząsnął dreszcz. Drżącą dłonią nacisnął klamkę. Drzwi były
otwarte. Zdziwił się, ale pchnął je delikatnie. Ciszę rozdarło
przeraźliwe skrzypniecie. Zamarł w bezruchu, Zamknął oczy, oczekując
wycia syren i alarmu podniesionego przez obudzonych domowników. Czuł jak
po plecach spływa mu cienkimi strużkami pot. Wstrzymał oddech i
nasłuchiwał... nie doczekawszy się żadnej reakcji na nieopatrznie
uczyniony hałas, wziął głęboki wdech i pchnął mocno drzwi. Otworzyły się
na oścież. Napięcie rosło wraz ze zmniejszającą się odległością od celu
wyprawy. Nie wytrzymał i podbiegł do okna. Potknął się o stołeczek
stojący przy nim i zaczął nerwowo szukać... użył nawet latarki, którą
przezornie wziął ze sobą. Światło ukazało mu jedynie pusty talerz
stojący na parapecie...Wyszedł zamykając za sobą dokładnie drzwi.
Glosowac prosze w komentarzach pod postem, wpisujac jedynie numer kryminalka, ktory przypadl Wam najbardziej do gustu.
Komu nie chce sie czytac, niech o tym nie pisze, kto nie moze sie zdecydowac, niech sie z nami tym nie dzieli. Wpisujcie, prosze, tylko jedna cyferke, nic wiecej - bedzie bardziej przejrzyscie.
Na glosowanie mamy tydzien, czyli do 24. grudnia, do godziny, powiedzmy 22.00, zebym zdazyla przygotowac post na pierwszy dzien swiat.
Zdaje sobie jednak sprawe z tego, ze nie wszyscy znajda czas na czytanie w tym kolowrotku przedswiatecznym. No trudno, tak jakos wyszlo, choc nie trace nadziei, ze sie postaracie.
Nastepny konkurs oglosze juz w nowym roku.
6. SPINKA
Dziewczyna leżała z jedną ręką wyprostowaną, odwróconą wnętrzem dłoni
do góry, a drugą, zgiętą w łokciu, końcami palców dotykającą policzka.
Głowa odwrócona na bok ukazywała delikatny profil. Lekkie podmuchy
wiatru przesunęły długi welon, który litościwie zakrył zastygniętą tuż
przy skroni plamę krwi. Wyglądała pięknie i spokojnie, jakby była
pogrążona w głębokim śnie.
Wolski dał znak, że już można zabierać ciało i westchnął. Dla niego
robota dopiero zaczynała się na dobre. Trzeba przesłuchać cały ten tłum
weselnych gości.
Po wielu niemal jednakowych rozmowach miał już obraz sytuacji. Wesele
było udane. Po północy, po oczepinach i krojeniu tortu, panna młoda
poszła zmienić suknię ślubną na sukienkę wieczorową. I już nie wróciła.
Sukni też nie zmieniła. Na dodatek pan młody także gdzieś zniknął, co
stawiało go na pozycji pierwszego podejrzanego. Wszyscy inni umieli
wskazać przynajmniej jedną osobę, która zapewniała im alibi.
Ale Wolskiemu coś się w tym wszystkim nie podobało. Z zeznań wynikało,
że nikt nie oddalał się z weselnej sali dalej niż do baru, ewentualnie
do toalety. Nawet przesłuchanie odnalezionego w końcu pana młodego nic
nie dało, choć nie odsunęło od niego podejrzeń; Wolski zamyślony kołysał
się na krześle. Był już zmęczony. Zdecydował się na mały spacerek.
Wyszedł z hotelu i ruszył szybkim krokiem. Nim się
zorientował, nogi same zaniosły go na miejsce zbrodni. Rozejrzał się
wkoło. Na ziemi został tylko narysowany kredą kontur ciała.
Wtem z rosnących w pobliżu krzaków wybiegł duży czarny kot. Potoczył
coś zagiętą łapką, odskoczył w bok, przywarł do ziemi. Dopadł swojej
zabawki i znów odskoczył. Usiadł prościutko owinąwszy ogonem przednie
łapki i popatrzył na Wolskiego wymownie. Komisarz zbliżył się i zobaczył
ozdobną spinkę do mankietów – stare jubilerskie cacko, pewnie rodzinną
pamiątkę. Jakim cudem technicy ją przeoczyli? Pomyślał, że leżała w
krzakach, być może przykryta jakimś liściem, i gdyby nie ten kot...
- Dziękuję, kiciu! - mruknął, ale kota już nie było. Wolski w
zastanowieniu zmarszczył brwi; u kogoś z weselnych gości widział taką
spinkę. Nagle twarz mu się rozjaśniła i ruszył biegiem w stronę hotelu.
Wpadł do holu.
- Nowicki, za mną! - zawołał do jednego z policjantów i skręcił w
prawo. W połowie korytarza zwolnił. Zatrzymał się przed drzwiami numer
12. Zapukał. Cisza. Zapukał jeszcze raz i nacisnął klamkę. W pokoju było
pusto, ale drzwi na taras były otwarte. Dobiegały stamtąd odgłosy
cichej rozmowy. Wolski z Nowickim zbliżyli się ostrożnie.
Nagle jedna z rozmawiających osób zaczęła mówić głośniej i bardziej
nerwowo.
- To może wytłumaczysz mi wreszcie, co wtedy robiłeś? Dlaczego
prosiłeś, żebym powiedziała policji, że siedzieliśmy w holu? Skąd masz
te zadrapania? I gdzie zgubiłeś tę spinkę?!
- Ciszej! - zasyczał mężczyzna. - Nie krzycz tak! Mówiłem ci, że
wyszedłem i nikt tego nie widział! Byłem wtedy tu, w pokoju, ale policja
na pewno by się czepiała, że nie mam alibi!
- Nieprawda! - odpowiedziała kobieta. - Widziałam, jak Celina wybiegła
z hotelu, a ty poleciałeś za nią! A potem ją znaleźli! Idę im o tym
powiedzieć!
- Cicho bądź! Nic nikomu nie powiesz! - Wolski usłyszał stłumiony okrzyk.
- Idziemy!- szepnął i gestem pokazał Nowickiemu, żeby zaszedł
rozmawiających z przeciwnej strony. Kiedy wybiegli na taras zobaczyli,
że świadek dusi młodszą siostrę panny młodej.
- Puść ją i ręce do góry!- krzyknął Nowicki wyciągając broń. Świadek
puścił dziewczynę, odwrócił się chcąc uciec i wpadł wprost w ramiona
Wolskiego.
- No, to zagadka rozwiązana! - powiedział komisarz.- A to pewnie ta
spinka?- pokazał wyjęty z kieszeni przedmiot i popatrzył na mankiety
eleganckiej koszuli świadka.
Jeden z mankietów był zawinięty, a w drugim tkwiła spinka – taka sama,
jak ta, którą trzymał na dłoni.
***********************************************************************************
7. Zbrodnia doskonała
Rano przy śniadaniu kobieta z wyrzutem patrzyła na swego męża. On
ze spuszczoną głową, jadł kanapkę. Na próżno cały poranek tłumaczył się,
że nie ruszył świątecznych ciasteczek studzących się na parapecie.
Przekonywał ją, że spał całą noc snem sprawiedliwego. Wskazywał psa,
obwiniając go o spustoszenie wśród gwiazdkowych wypieków, ale ironiczne
pytanie zony, od kiedy shih tzu jest w stanie zamknąć za sobą drzwi,
zamknęły mu usta.
Obok w pokoju na kanapie spał syty pies. Mlaskał przez sen,
przeżywając jeszcze raz nocną ucztę. W nocy skokiem na klamkę otworzył
drzwi, a potem wdrapawszy się na stołek spałaszował ciastka. Jedynym
śladem jego zbrodni były otwarte drzwi, które jakimś cudem rano były
zamknięte.
**********************************************************************************
8.
**********************************************************************************
8.
Nieodwracalny
błąd
Ofiara
wyglądała ledwie na dwadzieścia lat. Był to chłopak, średniego
wzrostu, o jasnych włosach. Jego rozszerzone strachem oczy patrzyły
niewidząco w przestrzeń. Usta były rozwarte w niemym krzyku,
którego nikt nie usłyszał na czas. Dookoła jego głowy
czerwieniła się plama skrzepłej krwi, wsiąkająca w kamienie
ulicy. Pod jego podbródkiem widniała głęboka rana, rozciągająca
się niemal od ucha do ucha.
-
Młody. – Burknął detektyw Bill Perkins, krzywiąc się lekko. –
Za młody na coś takiego.
- Nikt nie
jest za młody na śmierć. – Jego partnerka, Lisa Walker, odparła
beznamiętnie. – Zdarza się w każdym wieku.
-
Muszę ci przyznać jedno. – Perkins spojrzał na nią z ukosa. –
Prawdziwe z ciebie uosobienie wrażliwości. Matka Teresa po
reinkarnacji.
Lisa
nie przejęła się przytykiem. Pracowała w policji od niedawna, ale
przez ten czas widziała już wiele miejsc zbrodni. Zawsze była
dumna ze swej umiejętności podchodzenia do nich z chłodnym
profesjonalizmem. Nadmierna uczuciowość nie pomogłaby znaleźć
winowajców, nie przywróciłaby życia ofiarom i z całą pewnością
nie sprzyjałaby jej karierze w wydziale zabójstw. W policji,
zdaniem Lisy Walker, trzeba było mieć mocne nerwy i jeszcze
mocniejszy żołądek.
Bez
ociągania się włożyła rękawiczki i podniosła leżący na
chodniku portfel ofiary. Zgodnie z przewidywaniami nie było w nim
gotówki ani kart kredytowych. Były za to dokumenty i zdjęcia.
- Jak
się nazywał? – Spytał Perkins, zerkając z ukosa na gromadzący
się dookoła tłum.
-
Stephen McPherson. – Powiedziała Lisa, patrząc na jedno ze zdjęć.
Przedstawiało ono ofiarę w towarzystwie drugiego młodego
mężczyzny. Oboje uśmiechali się promiennie, ich oczy iskrzyły
szczęściem. – Wiek, dwadzieścia dwa…
– Proszę
się stąd odsunąć! – Perkins burknął w stronę gęstniejącego
tłumu. – Nie ma tu nic do oglądania.
Tłum
zafalował, zaszemrał, uszu Lisy dobiegło coś, co brzmiało jak
„Chyba żartujesz!”
Ludzie
gapili się bezwstydnie na zwłoki. Niektórzy z wypiekami na
twarzach, inni z odrazą, nieliczni z litością. Cokolwiek jednak
odczuwali, wszyscy zlecieli się by sycić oczy makabrycznym
widokiem, jak sępy do padliny. Wszyscy powodowani byli jedną z
najbrzydszych ludzkich rządz; chorą ciekawością śmierci.
Lisa nie
osądzała ich. Kiedyś, lata temu, sama miała taką ciekawość.
Potem jej praca zaspokoiła ją wręcz z naddatkiem. Obecnie takie
ponure widoki były po prostu częścią jej codzienności, zwyczajną
i normalną.
-
Nie, nie żartuję! – Perkins warknął na zbiorowisko. – Jeśli
się państwo stąd natychmiast nie wyniosą, zostaną państwo
oskarżeni o utrudnianie czynności policyjnych. Żegnam i miłego
dnia.”
Przy
akompaniamencie stłumionych przekleństw, narzekań i prychnięć,
zgromadzeni ludzie powoli zaczęli się rozchodzić, rzucając
ostatnie spojrzenia trupowi.
Perkins
posłał im ostatnie, pełne odrazy spojrzenie, po czym odwrócił
się z powrotem w stronę trupa.
- No i co o
tym myślisz? – Zapytał.
Oboje
spojrzeli na ciało w zamyśleniu.
***
Dwanaście
godzin wcześniej
Stephen
McPherson wszedł do swojego mieszkania, nie zamykając drzwi na
klucz. Od razu uderzyło go jak martwa panowała w nim cisza. Żaden,
nawet najcichszy dźwięk nie odwracał jego uwagi od pełnych
wściekłości krzyków, wciąż rozbrzmiewających w jego głowie.
Ciota!
Pedał! Nie jesteś już moim synem!
Stephen
miał ochotę zakryć uszy, ale wiedział aż za dobrze, że to nic
nie da. W końcu, nie mógł zakryć tej złośliwej, masochistycznej
części swojego umysłu, która wciąż przeżywała to, co właśnie
zaszło. Każdy krzyk, każde złe słowo, każde pogardliwe
spojrzenie wracało ze zdwojoną siłą.
Miał
wrażenie, że coś się w nim urwało. Jakby jakiś witalny organ
nagle przestał funkcjonować. Jakby coś, co zawsze tam było, nagle
zostało brutalnie wyrwane.
- Dlaczego?
– Wyszeptał bezsensownie, po to tylko żeby przerwać ciężką,
duszącą ciszę. – Dlaczego?
Zawsze
odkładał tę rozmowę, zawsze się jej bał, zawsze czuł, że
będzie źle. Nigdy jednak nie zakładał, że będzie aż tak
parszywie. Nigdy nie sądził, że ktoś, kogo kochał może go tak
całkowicie odrzucić. I to, za co? Za trochę inny styl życia. Nie
był przestępcą, nie brał narkotyków. Studiował, miał pracę,
był normalnym człowiekiem. Tylko ten jeden szczegół, jeden
przeklęty szczegół, czynił z niego dziwoląga.
Ukrywał
swoją orientację seksualną od lat. Tylko jego starsza siostra
wiedziała. Zawsze go wspierała, zawsze była po jego stronie i
namawiała go by nie wstydził się wyjść z szafy. Jessica zawsze
wierzyła, że gdy przyzna się przed najbliższymi, będzie to jak
kamień z serca. Zawsze mówiła mu, że mama i tata zaakceptują go
takiego. jakim jest. Uwierzył w to dopiero, kiedy się zakochał
Kiedy
poznał Joela, było to zupełnie jak w bajce. Zaiskrzyło między
nimi praktycznie od pierwszego wejrzenia. Zawsze potrafili sprawić,
by ten drugi się uśmiechał. Przy Joelu, Stephen przestał wstydzić
się tego, kim jest. Po jakimś czasie zgodził się nawet przyznać
rodzinie i przyjaciołom.
Koledzy z
pracy i studiów nie stanowili problemu. Niektórzy wyskakiwali z
kiepskimi żartami, inni patrzyli na niego ze zdziwieniem, ale nie
stracił ich. Nie znienawidzili go. Nadal był jednym z nich.
Kiedy
zdecydował się powiedzieć rodzicom, Joel chciał mu towarzyszyć.
Był chętny poznać jego bliskich i uważał, że w takiej chwili
powinien być z nim, dodawać mu otuchy. Stephen wyperswadował mu to
z niemałym trudem. Chciał najpierw przygotować rodziców
psychicznie. Teraz wiedział, jak dobra była to decyzja. Nie
potrafił sobie nawet wyobrazić, jak jego ojciec potraktowałby
Joela. Nie chciał sobie tego wyobrażać.
Na
początku wizyta w rezydencji rodziców szła dobrze. Matka
uśmiechała się, cieszyła jego szczęściem, zaakceptowała bez
zastrzeżeń jego drogę życiową. Jessica gratulowała mu odwagi i
klepała go po plecach.
Koszmar
nadszedł potem. W całym swoim życiu Stephen nigdy nie widział
swojego ojca w takim stanie. Najpierw był pełen niedowierzania.
Potem, gdy zorientował się, że jego syn nie żartuje, zaczął
krzyczeć. Krzyczeć tak, jak jeszcze nigdy na niego nie krzyczał, a
jego oczy… Jego oczy patrzyły na Stephena jak na robaka, którego
trzeba rozgnieść.
Nie
jesteś już moim synem!
Wyciągnął
telefon komórkowy z kieszeni, wystukał numer. Jak miał to wszystko
przekazać w rozmowie? Jak miał opowiedzieć, co się zdarzyło?
-
Steve, jak poszło? – Z głośników napłynął głos Joela, który
jak zwykle przeszedł od razu do sedna. – Jak to przyjęli?
-
Joel, możesz rozmawiać? Nie przeszkadzam w pracy?
- Jasne, że
nie. Mam akurat przerwę, a nawet jakbym nie miał, to jesteś na
pierwszym miejscu, wiesz przecież. No, mów jak poszło.
-
Mama przyjęła to dobrze, ale tata… – Stephen urwał, czując że
coś dławi go w gardle. Wziął głęboki oddech, zamrugał i zaczął
mówić. Mówił o wszystkim, o całym tym koszmarnym spotkaniu, nie
pomijając niczego. W trakcie, nie był dokładnie pewien kiedy, łzy
zaczęły ciec mu z oczu. Po raz pierwszy od wielu lat, Stephen
McPherson płakał.
Joel
słuchał cierpliwie, nie przerywał, nie komentował aż miał
pewność, że jego rozmówca skończył.
- A
to drań! – Krzyknął z przejęciem i niedowierzaniem Joel. Po
chwili jednak zdołał się opanować na tyle, żeby spróbować
powiedzieć coś krzepiącego. – Ale jest jeszcze nadzieja, może
mu jeszcze przejdzie, może się wykrzyczy, przemyśli to wszystko
jeszcze raz i zrozumie.
-
Boże, chciałbym żeby to było możliwe, ale… Joel, ty nie
widziałeś jego oczu. On na mnie patrzył tak jakby już mnie nie
znał, jakbym… jakbym był czymś, a nie kimś! Czymś ohydnym,
czymś niewartym, czymś okropnym!
-
Hej, hej, Steve, nawet tak nie mów! Jesteś wspaniałą osobą, nie
pozwól żeby ktokolwiek cię przekonał, że jest inaczej. Twój
ojciec może i jest nietolerancyjnym… - Tu Joel zrobił pauzę,
hamując stek wyzwisk, który pchał mu się na usta. – Ignorantem.
– Dokończył bardziej dyplomatycznie. – Ale jest jednak też
twoim tatą, nie może tak po prostu przestać cię kochać z dnia na
dzień. Może nie za godzinę, może nie jutro, ale mu przejdzie.
- Ale…
Ale on…
-
Słuchaj, Steve. Zawsze wyciskałeś z siebie ósme poty, żeby być
modelowym synem. Wiem doskonale, że poszedłeś na prawo, bo on tak
chciał. Harowałeś jak wół dla najlepszych stopni, żeby on był
z ciebie dumny. Prawie całe twoje dotychczasowe życie poświęcałeś
żeby go zadowolić.
Stephen
poczuł zażenowanie. Czy to było aż tak oczywiste? Czy po prostu
dla Joela był jak otwarta księga? Jak by nie było, jego chłopak
miał rację. Zawsze robił, co mógł, by zasłużyć na aprobatę
ojca. Może nadszedł czas z tym skończyć?
-
Jeśli ten buc nie potrafi tego docenić, jeśli nie potrafi ciebie
docenić, jeśli nie potrafi pogodzić się z tym, że jedna część
twojego życia nie pójdzie zgodnie z jego planem, daj sobie wreszcie
spokój. Żyj dla siebie.
Słowa
Joela, jego głos, stanowiły pociechę. Zabawne, pomyślał Stephen.
A myślałem, że nic mnie teraz nie zdoła pocieszyć.
- Nie
jesteś sam, Steve. Masz mnie, masz Jessicę. Masz mnóstwo
przyjaciół i własne życie. Nie pozwalaj żeby jeden bigot cię
kontrolował
- Może
masz rację. – Powiedział, ocierając łzy z oczu.
- Tak
trzymać! Chcesz żebym przyjechał? Urwę się z roboty, wrócę do
domu. Nie powinieneś być teraz sam.
- Dzięki,
ale wywaliliby cię. Nie mógłbym ci tego zrobić.
- Ale…
- No nie
martw się już. Zostało ci jeszcze ile, pół godziny? Tyle czasu
mnie nie zbawi. Przejdę się na spacer do parku, dobrze mi to zrobi.
- Jeśli
jesteś pewien. Do szybkiego zobaczenia, Steve. Kocham cię.
- Ja ciebie
też. – Odparł Stephen, czując jak kąciki jego ust wędrują w
górę. Czuł niespodziewane, miłe ciepło w klatce piersiowej.
Wychodząc
na spacer, czuł się już dużo lepiej. Nie wiedział nawet, że w
innej części miasta jego ojciec odbywa zupełnie inną rozmowę
***
- Rozumiemy się,
panowie? – Spytał Peter McPherson ozięble. Wściekłość, którą
odczuwał po rozmowie z sy… z tamtym
degeneratem ustąpiła miejsca chłodnej
determinacji.
Uciekał się do takich
rozwiązań niechętnie, ale na jego honorze była plama, którą
musiał jak najszybciej zmazać. Był szanowanym businessmanem,
prezesem McPherson Incorporated. Spotkania z szemranymi elementami
nie były częścią jego zwykłego grafiku.
- Rozumiemy, rozumiemy.
Nasz klient, nasz pan. – Odparł jeden z owych szemranych
elementów, licząc uważnie pieniądze.
- Reszta po
robocie. – Powtórzył dla pewności. W końcu, uliczne zbiry nie
słynęły z intelektu. – Ma to wyglądać na morderstwo na tle
rabunkowym. Nie zostawiajcie odcisków palców na miejscu zbrodni.
Nic, co mogłoby mnie z tym powiązać.
- Ma się rozumieć,
panie McPherson. Robimy to nie od wczoraj.
- Jeśli to już
wszystko, wiecie gdzie go znaleźć.
Peter McPherson znał
dobrze zwyczaje tego… znał jego
zwyczaje. Wiedział, że kiedy był
przygnębiony lub roztrzęsiony, zawsze szedł do swego ulubionego
miejsca w miejskim parku. Odosobnionego miejsca.
- Będzie pan zadowolony.
– Tamci skierowali się do wyjścia.
Nagle, ni stąd, ni zowąd
McPhersona nawiedziły obrazy. Obrazy, które bolały. Obrazy,
których nie chciał w tej chwili oglądać. Obrazy, których nie
chciał nigdy więcej oglądać.
Rumiana, niewinna
twarzyczka dziecka. Wysoki, perlisty śmiech. Oczy pełne radości
życia. Dziecko, huśtające się na huśtawce.
Wyżej! Wyżej,
tatusiu!
Dziecko, chwalące się
oceną za klasówkę. Dziecko, patrzące na niego z miłością.
- Czekajcie! –
Zawołał, zanim zdążył się pohamować. Co on najlepszego robił?
Czy naprawdę właśnie zlecił zabójstwo własnego dziecka? Czy
naprawdę właśnie zlecił zabójstwo…
Tato, ja… Muszę ci o
czymś powiedzieć. Jestem gejem.
- Nie. – Poprawił
się szybko, panując doskonale nad głosem. Przecież już
dziesiątki lat temu, jego właśni rodzice wbili mu skutecznie to
głowy, że cioty są wynaturzeniem. Wynaturzeniem, które nie
zasługuje by żyć. – Nic ważnego. Wiecie, co robić, panowie.
***
Im dłużej Stephen
siedział na swojej ulubionej, ustronnej ławce pod wierzbą
płaczącą, tym bardziej wracał mu spokój. Po zachodzie słońca
robiło się tam zawsze najpiękniej. Miejsce było zjawiskowe,
piękne jak widoczek z pocztówki. Jakoś zawsze sprawiało, że czuł
się bardziej zrelaksowany. W tym specjalnym miejscu łatwiej mu było
uwierzyć, że wszystko będzie dobrze.
Jakoś, choć nie był
pewien jak, wszystko będzie w porządku. Niedługo wróci do domu, w
kochające objęcia Joela. Przestanie myśleć o wydarzeniach
dzisiejszego wieczora
A tata? Cóż, tata będzie
musiał się z tym pogodzić. Może będzie mu ciężko, ale przecież
będzie jeszcze między nimi dobrze. Przecież są rodziną.
Nagle Stephen poczuł
coś lodowatego na szyi. Plecy zlał mu zimny pot.
- Dawaj forsę,
chłoptasiu! – Warknął gruby głos z tyłu za nim. Usłyszał
kroki, i drugi napastnik pojawił się z boku. Trzymał duży,
ząbkowany nóż. Serce Stephena zabiło szybciej.
- W porządku. –
Powiedział, starając się brzmieć spokojnie. Wiedział, że musi
współpracować, musi zachować opanowanie. Nie należało ich
prowokować, jeśli da im pieniądze jak tego żądają, może nie
zrobią mu krzywdy. Napady się zdarzały, ludzie często wychodzili
z nich cało.
Sięgnął powoli do
kieszeni, wyciągnął portfel, wręczył go złodziejowi.
- Dobry chłopak. –
Tamten zaśmiał się nieprzyjemnie. Włosy na karku Stephena zjeżyły
się. – Ale obawiam się, że to nie wszystko, czego od ciebie
chcemy.
Mężczyzna poruszył
ręką. Stephen poczuł ciepło i wilgoć. Coś gorącego spływało
mu po szyi.
- Co mi zrobiłeś?!
– Krzyknął, czy raczej chciał krzyknąć. Z jego ust dobył się
tylko gulgot. Gulgot, i gorąca strużka, która popłynęła w dół
po jego brodzie. Prawda odnalazła drogę do jego oszalałego umysłu.
On mnie morduje!
Poderwał się na równe
nogi i spróbował rzucić się na tamtego. Zamiast tego zatoczył
się, zachwiał i padł na wznak. Chciał się podnieść, chciał
uciekać, zaatakować, wołać o pomoc, ale nie mógł już wstać.
Mógł tylko kasłać słabo, kiedy krew dostawała mu się do płuc.
Wszechświat wirował mu
przed oczami. Wszystko rozmywało się w nieostre plamy i Stephen
wiedział, że nie wróci już do domu.
Joel, tak bardzo cię
przepraszam.
Zanim wszystko pochłonęła
ciemność, zdążył pomyśleć jeszcze tylko jedno.
Dlaczego?
Potem nie było już
żadnej myśli.
***
- Myślę, że to
typowe morderstwo na tle rabunkowym. – Odparła Lisa Walker. –
Zabrali pieniądze. Może ofiara próbowała się bronić, może
zabili go, by nie mógł ich zidentyfikować, a może…
- Może zabili go tak po
prostu. – Dokończył Perkins ponuro.
Oczywiście nic nie
było jeszcze pewne. Mieli przed sobą długą i ciężką pracę nad
analizą dowodów. Oraz dużo bardziej nieprzyjemny obowiązek.
Powiadomienie rodziny ofiary.
***
W przeciągu dwóch
godzin, wszyscy bliscy Stephena McPhersona już wiedzieli. Joel
Stebbins, chłopak, który chciał spędzić z nim całe życie,
rozpaczał w samotności. Rzucił pracę bez zastanowienia. Potem
wrócił do ich mieszkania, ich małego, prywatnego skrawka
szczęścia. Tylko, że całe szczęście zniknęło. Odeszło bez
śladu razem ze Stephenem.
Matka Stephena,
Sarah McPherson krzyknęła z niedowierzania, wypuszczając słuchawkę
telefonu na ziemię. Siostra, Jessica McPherson usiadła ciężko na
podłodze, kiedy załamały się pod nią nogi. Potem, cała we
łzach, przyjechała do domu rodziców, aby pocieszać i być
pocieszana. Oraz dlatego, że takie chwile zwyczajnie należało
spędzać w gronie rodziny.
Peter McPherson nie
płakał, nie mdlał, nie robił scen. Spędził cały dzień nosząc
spokojną maskę, grając rolę odpowiedzialnego i opanowanego,
jedynego, który zachował głowę w kryzysie. Utrzymał tę pozę
przez cały dzień. Potem, gdy córka zasnęła w pokoju gościnnym,
a żona w sypialni, Peter wsiadł w samochód i udał się na
przejażdżkę. Jeździł długo, przez wiele godzin, aż w końcu
tamy puściły.
I ojciec zapłakał
nad swoim synem i nad własną decyzją. Nad potwornym,
nieodwracalnym błędem, którego nigdy nie będzie już mógł
naprawić.
**********************************************************************************
9. Sprawa Frani.
**********************************************************************************
9. Sprawa Frani.
Pierwsze czego
dowiedziałam się po przyjściu do pracy w poniedziałek rano to to
ze Frania została znaleziona porąbana na kawałki. To Kasia z
recepcji, która zawsze jest w biurze pierwsza i otwiera wszystkie
pokoje, znalazła szczątki nieszczęsnej Frani po czym bedac w
stanie szoku musiała wziąsc środki na uspokojenie. A teraz leżała
na zaimprowizowanym z krzeseł łożku z kompresem na głowie.
Atmosfera w biurze była raczej ponura, w końcu sprawca tego czynu
prawdopodobnie nadal był wsród nas. Co prawda szczątki
nieszczęsnej Frani zostały już usunięte z terenu biura, to nadal
nie mogliśmy korzystać z naszych pomieszczeń. Do momentu kiedy
policja sprawdzi czy gdzieś nie zostały odciski palców pokrywajace
sie z tymi na narzedziu zbrodni, nie wolno nam bylo nic dotykac.
Nasza szefowa zebrała nas w pokoju konferencyjnym i łamiącym się
głosem poinformowała, ze władze robią wszystko co w ich mocy by
zidentyfikować zbrodniarza. Tymczasem musimy zachować spokój i
współpracowac. Narzędzie zbrodni, mała siekierka, zostało
znalezione w krzakach koło biura, wiec zidentyfikowanie sprawcy tego
czynu powinno byc tylko kwestia czasu. Trzymając w lekko drżących
dłoniach kubek z herbata, dyskretnie rozejrzałam się dookoła
próbując zgadnąć kto z moich kolegów potencjalnie mógłby
popełnić taka zbrodnie. Kobiety wyeliminowałam z marszu. Powiedzmy
sobie szczerze Frania do najmniejszych nie należała i żeby porąbać
ja siekiera to wymagało sporej siły. Załóżmy wiec ze mężczyzna.
Powoli przygladalam sie moim kolegom, jednak zaden nie wydawal sie
szczegolnie podejzany. Oczywiscie wszyscy bylismy poddenrwowani
sytuacja, jednakze sprawca wiedzac, ze policja jest juz na tropie
powinien, co najmniej zdradzac objawy zdenerowania.
Kto mógłby to być?
Może Robert? Jest raczej pokaźnej postury. Nie, raczej nie widzę
wiecznie usmiechnietego i żartującego Roberta, jako zimnokrwistego
mordercy. Może Artur? Świeżo upieczony ojciec, jego stanowisko
należy do najbardziej stresujących w firmie, nieustannie znajdujacy
się miedzy młotem a kowadłem, kto wie może nerwy mu puściły?
Albo, tu popatrzyłam katem oka na wysoka sylwetkę Horacego. Zawsze
taki poprawny, zawsze nienaganne maniery i strój a jednocześnie
taki tajemniczy! Nikt nic nie wie o jego przeszłości. Kiedyś, raz
tylko wspomniał, ze on z przeszłości i on teraz to dwie całkiem
rożne osoby.
A moze jednak
kobieta? Tyle sie slyszy o przypadkach kiedy kobiety w szczegolnych
okolicznosciach znajduja w sobie nieludzka sile. Na przyklad matki
dzieci uwiezionych pod samochodem. A ilez z moich kolezanek chodzi na
silownie. Czyz nie jestesmy bardziej emocjonalne niz mezczyzni?
Oddając się swoim
posępnym rozważaniom, nie zauważyłam kiedy szefowa wyszła z
pokoju. Nagle na korytarzu rozlegly sie podniesione glosy, ktos sie
szamotal, cos ciezkiego uderzylo w drzwi pokoju. Wszyscy siedzielismy
jak sparalizowni patrzac po sobie przerazonymi oczami i czekajac na
to co moze za chwile nastapic. Odglosy szamotania przeniosly sie na
parter. Wszyscy rzucilismy sie okna w nadzieji ze zobaczymy kogo
prowadza do radiowozu. Jednakze nic sie nie dzialo, zawiedzeni
ponownie zajelismy swoje miejsca. Po chwili na korytarzu rozlegly sie
pospieszne kroki i do pomieszczenia wkroczyla szefowa. Z szerokim
usmiechem ulgi na twarzy.
- Mamy go!
Obwieściła triumfalnie. - Przyznał się sam podczas przesłuchania!
To Witek z działu kontaktów z klientem międzynarodowym. W tym
miesiącu stracił kilka bardzo ważnych kontaktow i nie wytrzymał
stresu.
- No wiecie państwo!
Zawołała zniesmaczona Patrycja z księgowości. - Rozumiem stres
stresem ale żeby tak od razu wyładowywać złość na Bogu ducha
winnej kserokopiarce! Frania była najlepsza kopiarka jaka firma
miała od lat, nigdy się nie psuła!
**********************************************************************************
10. (bez tytulu)
********************************************************************************************************************************************************************
10. (bez tytulu)
- Kur.a! - zaklął pod nosem, rzucając w błoto złamany klucz.
Wrócił do warsztatu szukać nowej kłódki. Musiał się spieszyć. Te hieny na pewno lada moment dowiedzą się gdzie jest.
Ostatnio prześladował go pech.
Z dnia na dzień stracił źródło najlepszego towaru. Te marne ochłapy, które zostały nie pozwolą mu skończyć zadania.
W ciągu ostatniego miesiąca kilka razy widział czarne volvo. To musieli być oni.
A teraz jeszcze ten pier.olony klucz! Trzeci w tym tygodniu.
Trzęsącymi rękoma wyszukał w najniższej szufladzie ostatnią kłódkę na szyfr.
Biegiem wrócił do garażu. Zamknął się od środka.
Rzucił okiem na regały. Wszystko było na miejscu. Dla pewności zaczął przeglądać półkę po półce.
Czasem miał wrażenie, że popada w paranoję...
Otworzył stary, rozgrzany do czerwoności, piec. Pod rękami poczuł przyjemne ciepło. To go uspokajało.
Wrócił do regału. Sięgnął po ulubiony, najostrzejszy nóż.
I wtedy usłyszał dobiegający z oddali, delikatny szum silnika.
Już wiedzieli...
Podszedł spokojnie do pieca. Otworzył go i parząc dłonie wyjął to, co tak kochał.
Postawił wszystko na jedną kartę.
Był wyjątkowo opanowany.
Usłyszał kroki za drzwiami.
Zaczął kroić gorący bochen chleba.
Komu nie chce sie czytac, niech o tym nie pisze, kto nie moze sie zdecydowac, niech sie z nami tym nie dzieli. Wpisujcie, prosze, tylko jedna cyferke, nic wiecej - bedzie bardziej przejrzyscie.
Na glosowanie mamy tydzien, czyli do 24. grudnia, do godziny, powiedzmy 22.00, zebym zdazyla przygotowac post na pierwszy dzien swiat.
Zdaje sobie jednak sprawe z tego, ze nie wszyscy znajda czas na czytanie w tym kolowrotku przedswiatecznym. No trudno, tak jakos wyszlo, choc nie trace nadziei, ze sie postaracie.
Nastepny konkurs oglosze juz w nowym roku.
No, to jestem pod wrażeniem! Tyle osób stanęło w szranki. Od jutra lekturę zacznę i nie omieszkam zagłosować.
OdpowiedzUsuńZ przyjemnością:).
Dziś pierwsza!!!
UsuńJuż część przeczytałam:) Miałam wielką ochotę wziąć udział w tym konkursie, bo napisałam kryminał, ale skończyłam go jakieś dwadzieścia minut temu:) Następnym razem piszę się na konkurs. Kryminałki wyglądają bardzo ciekawie:)
OdpowiedzUsuńkalipso, Twój jest cudny !
UsuńPanterko, świetny pomysł, ale poczytam wieczorem, bo teraz nie mogę :/
JESZCZE RAZ BARDZO PROSZE - NIE KOMENTUJCIE ! WPISUJCIE TYLKO WYBRANY NUMER.
OdpowiedzUsuńAha :-)))
Usuń2
Niech te Święta
OdpowiedzUsuńTak wspaniałe `` . __/_._
będą całe ``````` _).♥ (_
jakby z bajek `````` ●
Niechaj gwiazdka ``,●,●,
z nieba leci ``````,●,*,●,
niech Mikołaj ````,●,*,*,●,
tuli dzieci ``````,●,*,*,*,●,
Biały puch `````,●,*,*,*,*,●,
niech z ```````,●,*,*,*,*,*,●,
nieba ```````,●,*,*,*,*,*,*,●,
spada ````````````█|█`````
niechaj piesek●●¤ۣۜ๘(¯`♥´¯)¤ۣۜ๘●●
``````__/_._`` w nocy gada
``````_).♥ (_``.Niech choinka
````````.● `````pachnie pięknie
```````,●,●, ```no i radość
``````,●,*,●,` będzie wszędzie !
`````,●,*,*,●,
````,●,*,*,*,●, ….niech biały opłatek
```,●,*,*,*,*,●, ``w dłoni nie drży
``,●,*,*,*,*,*,●, `z lęku jak z zimna
`,●,*,*,*,*,*,*,●, ```niech drży
```````█|█````` szczęściem
●•●¤ۣۜ๘(¯`♥´¯)¤ۣۜ๘●•● wzruszony!!
Zdrowych i Wesołych Świąt Bożego Narodzenia oraz Szczęśliwego Nowego Roku ............
Głosujemy ??
OdpowiedzUsuńBoję się kryminałów i horrrów, dlatego moim faworytem jest 2,
bo krótko i dowcipnie :-)))
Od wczoraj nie miałam Internetu nie wiem dlaczego wrrrr....spóźniona wszędzie jestem wrrrr..
9
OdpowiedzUsuń5.
OdpowiedzUsuń:-)
Zdecydowanie 5. Najbardziej mi się podoba.
OdpowiedzUsuń3
OdpowiedzUsuń5
OdpowiedzUsuń4
OdpowiedzUsuń5
OdpowiedzUsuń5
OdpowiedzUsuń7
OdpowiedzUsuń1
OdpowiedzUsuń5
OdpowiedzUsuń3
OdpowiedzUsuńNa 9.
OdpowiedzUsuń4
OdpowiedzUsuń5
OdpowiedzUsuń8
OdpowiedzUsuń3
OdpowiedzUsuń5
OdpowiedzUsuń3
OdpowiedzUsuń5
OdpowiedzUsuń3
OdpowiedzUsuń5
OdpowiedzUsuń