środa, 17 grudnia 2014

Nasze kryminalki.



Jak w przypadku horrorow, teraz tez publikuje Wasze kryminalki anonimowo, bo po co mamy sie sugerowac wlasnymi sympatiami i antypatiami wobec autorow, skupmy sie na tresci.



1.Miękka zemsta”

To miał być piękny wieczór, randka marzeń. Z upragnionym księciem, dżentelmenem i mężczyzną jej życia. Okazało się jednak że nie była. Wieczór był straszny, randka koszmarna, a wyśniony książę zwykłym cwaniakiem i co gorsza... brutalnym gwałcicielem.
A tak pięknie pisał, tak mówił i roztaczał wizje... że lubi czerwone wino dobrych roczników, spokojną muzykę i zapach drzewa sandałowego... to wszystko były zwykłe kłamstwa, kłamstwa, które ona połykała jak naiwna nastolatka.
Leżała teraz zapłakana, pokrwawiona i posiniaczona we własnym łóżku i starała się nie myśleć o tym co zaszło tej nocy. Bolała ją każda komórka ciała, każdy nerw i każda gorzka łza. Ile ich już popłynęło? Tysiące... Najbardziej jednak bolało ją zdradzone serce.
A gdzie był jej oprawca? Ten co mówił tak słodko, a potem bił tak mocno, co obiecywał tak lekko i gwałcił jej młode ciało tak bezwzględnie?
Bała się ruszyć ale zwlokła się z łóżka, zawinęła niestarannie w prześcieradło i powoli wyszła z sypialni. W mieszkaniu panowała niczym nie zmącona cisza.
A oprawca był, owszem w jej salonie.
Leżał w kałuży własnej krwi, na plecach na dywanie prawie na środku pokoju. Zbladła. Jak to się stało? Po kilku minutach bezruchu i odrętwienia przemogła w sobie sadystyczną radość na widok jego zwłok... chyba zwłok. Sprawdziła tętno. Tak, zdecydowanie zwłoki. Bydlak nie żył i to od kilku chyba godzin, bo jakiś taki za ciepły to nie był. Rozejrzała się po pokoju. Obok bydlaka leżała sporej wielkości figurka z brązu przedstawiająca siedzącego kota. Figurka mająca jakieś 40 cm wysokości była ciężka i to ona zrobiła wielką dziurę w jego skroni, z której zapewne dość intensywnie wyciekało z niego marne życie wraz z krwią. Ale jak?
Ona go nie uderzyła, nie urwał się jej film, niestety. Więc kto?
Spojrzała na szafę, na której stała figurka, a tam przeciągał się rozkosznie jej ukochany kocur. Ziewnął i usiadł. Popatrzyła w jego zielone oczy i była pewna że kot się do niej uśmiechnął ze zrozumieniem, po czym odwrócił wzrok za okno.

 ************************************************************************

2. "Nieuczciwi konkurenci czyli nierozwiązana sprawa Kuby Literacza"

Ktoś w ciemności się zakrada
i litery mi wykrada...
Kto to robi?
  oś               ości            rada
  li  ry       wy     da
  l             wy
                Wy!!!

*************************************************************************

3. "Pies."

Poznym popoludniem siedzieli we dwojke w wygodnych fotelach przy kominku rozmawiajac o powrocie Roberta w rodzinne strony. Kiedys tworzyli zgrana paczke, regularnie grali w koszykowke na szkolnym boisku, chodzili na piwo do lokalnej knajpki, jezdzili na podryw do pobliskiego miasta. Rozumieli sie znakomicie. U ich stop lezal wielki pies, pozwalajac Robertowi drapac sie za uchem, byl przyjazny i lagodny.

Az nadeszla doroslosc i ich drogi powoli zaczely sie rozchodzic. Czesc ich wyjechala na studia i tam pozostala, inni wrocili do miasteczka, jak Joy. Skonczyl weterynarie i doszedl do wniosku, ze jego miejsce jest w domu rodzicow, ktory po ich smierci stal pusty. Przebudowal stodole na przychodnie dla zwierzat i pracy mu nie brakowalo. Z miasta przywiozl ze soba psa, dorodnego owczarka niemieckiego. Wtedy jednak pies przedstawial soba obraz nedzy i rozpaczy, chudy, zaniedbany, zapchlony, zapewne bity przez poprzednich wlascicieli. Zajal sie nim calym sercem, wykurowal, podtuczyl i cierpliwie przekonywal, ze nie wszyscy ludzie to bestie. Zwierzak odwdzieczyl mu sie pelnym oddaniem.

Robert tez wyjechal i sluch po nim zaginal. Podczas gdy inni regularnie spotykali sie podczas swiat i wakacji, o nim nie bylo zadnych wiesci. Nie mogli wiedziec, ze przez te kilka lat siedzial w wiezieniu. Wrocil jednak, cos go ciagnelo do jego malej ojczyzny, tu czul sie u siebie. Kumple nie zwrocili uwagi na zmiany w jego wygladzie i zachowaniu, kiedy spogladal zazdrosnie na ich sukcesy i stabilizacje, kiedy milczal i chmurnie zerkal zimnym wzrokiem podczas ich corocznych spotkan. Pytany, odburkiwal cos na odczepnego, nie chcial przyznac sie, ze byl nieudacznikiem i kryminalista. Napredce zmyslil jakas historie o nieudanych biznesach, a oni przyjeli to za dobra monete.

Joy odziedziczyl po ojcu cenna kolekcje zlotych posazkow i bizuterii, ktora tamten przywiozl przed laty z Ameryki Poludniowej i teraz pokazywal Robertowi, ktoremu na jej widok zaswiecily oczy. Pomyslal, ze gdyby tak... ze moglby wszystko spieniezyc... zaczac zycie od nowa, z dala od tej przekletej dziury na peryferiach swiata...

Zrobilo sie pozno, wiec Robert zaczal szykowac sie do wyjscia. Pies wstal i kolyszac puchatym ogonem spogladal przyjaznie na goscia. Robert przykucnal, przytulil do siebie cieplego siersciucha, a ten odwzajemnil sie lizac go po twarzy.
Nie bedzie z nim problemow“ - pomyslal z satysfakcja, bo lubil zwierzeta i wolalby uniknac zrobienia psu krzywdy, kiedy przyjdzie pora polepszenia sobie bytu.
Joy odprowadzil go do samych drzwi, pozegnali sie serdecznie i umowili na coroczne spotkanie ich paczki, ktore mialo nastapic za dwa tygodnie.

Siedzieli w wynajetej na ten dzien knajpce, zywo rozmawiajac o tym, co wydarzylo sie w ostatnim roku. Popijali piwo, pokrzykujac, zartujac i smiejac sie glosno.
  • A gdzie jest Robert? - spytal wreszcie Denis.
  • Rzeczywiscie, dziwne – zastanowil sie Joy – Przeciez niedawno umawialismy sie i zapewnial, ze bedzie na naszym spotkaniu.
Nie zawracali sobie jednak dluzej glowy nieobecnoscia Roberta, tyle bylo tematow do omowienia...
  • Joy, a ty nie masz zamiaru w koncu sie ozenic? - zapytal w pewnej chwili John – Zyjesz z tym swoim psem jak jakas stara panna z kotem. - wybuchnal gromkim smiechem.
  • Ten pies jest dla mnie calym swiatem. Zadna kobieta nie bylaby w stanie go zastapic, pewnie juz zostane starym kawalerem...
  • A daj spokoj, ten pies nie bylby w stanie cie nawet obronic, lasi sie do kazdego obcego, nawet zlodzieja wpuscilby do domu i jeszcze mu pokazal, gdzie leza pieniadze! - zarechotali rozbawieni.
  • Taaa – odrzekl Joy – wpusci kazdego, ale tez rzuci sie do gardla wychodzacemu i rozniesie go na strzepy, jesli ja nie odprowadze goscia do samych drzwi... Ciekawe, dlaczego Robert sie spoznia?...

**********************************************************************************

4. "Nocą"

Biegnę coraz wolniej. Moje zmęczone stopy nie chcą odrywać się od ziemi. Krzaki chwytają mnie za kurtkę, gałęzie chlaszczą po twarzy mokrej od łez. Pot zalewa mi oczy, oddech staje się coraz krótszy, w płucach kłuje. Nie mam już siły. Odpocznę choć chwilę. Przycupnę za drzewem. Nie! On jest coraz bliżej. W świetlę księżyca widzę jego potężny cień, słyszę trzask gałęzi gdy prze do przodu, czuję zapach. Już jest obok, dotyka mnie dłonią wielką jak bochen chleba. Zasłania mi usta. W uszach dźwięczy mi mój krzyk.

- Uspokój się. Nie Wrzeszcz tak. To ja Wanda - słyszę jakby z oddali głos mojej przyjaciółki. - Cicho, no cicho już. Spokojnie.

Siadam gwałtownie na łóżku. Serce mi wali jak oszalałe. Chce wyskoczyć z piersi. W półmroku widzę jej oczy. Jest przerażona.

- Co się stało? - pytam rozglądając się w koło jeszcze półprzytomna.
- Nie wiem. Chyba ktoś kręci się w ogrodzie za domem. Słychać jakieś głosy - odpowiada szeptem. - Nie zapalaj światła. Nie wiadomo kto to jest. To może być niebezpieczne. Ktoś z uczciwymi zamiarami nie buszowałby w nocy po czyimś ogrodzie - dodaje.

Teraz i ja widzę intruzów. Bez problemu odróżniam sylwetki między drzewami. Trzech mężczyzn kręci się w miejscu, gdzie latem Wanda miała warzywnik. Słyszę ich przytłumione głosy. Coś chyba zakopują klnąc przy tym i złorzecząc. Nawet się nie kryją ze swoją obecnością. Pewnie nie przypuszczają, że są obserwowani. Dom przecież stoi na uboczu i przez większą część roku jest niezamieszkały. Nie spodziewają się więc że teraz późną jesienią ktoś mógł przyjechać na kilka dni. Bo i po co. N jest atrakcyjne, ale latem, gdy można się opalać nad pobliskim jeziorem. Ewentualnie we wrześniu, gdy okoliczne lasy są pełne grzybów. Teraz nie ma tu co robić i nas nie powinnn tu być.

- O boże idą - szept Wandy miesza się z dźwiękiem zegara wybijającego drugą.

Faktycznie jeden z mężczyzn odrywa się od pozostałych i idzie w kierunku domu. Jest wysoki i potężny. Bary ma szerokie jak niedźwiedź. Słychać jego ciężkie kroki na żwirze. Świeci latarką w okno, za chwilę łomoce w drzwi, rusza klamką. Skulone w kącie za szafą boimy się oddychać. Ciało mam wilgotne od potu i drżę ze strachu. Przerażenie ściska mnie za gardło.

- Cicho nie zauważy nas przecież - mówi Wanda stłumionym głosem. - Chyba, że wyłamie zamek - dodaje cicho.

Jednak nie. Po chwili mężczyzna rezygnuje i odchodzi. Oddychamy z ulgą, gdy robi się cicho, a za moment z oddali dobiega do naszych uszu odgłos ruszającego samochodu.

- Ciekawe co oni tam robili? - rzucam.
- Wyglądało to jakby coś zakopywali - odpowiada Wanda - Sprawdzimy rano - dodaje nadal przyciszonym głosem.

Schronienia za szafą nie opuszczamy do rana, bo przecież któryś z mężczyzn mógł zostać, żeby obserwować dom. Ranek wita nas chłodem.Przez firanki wdziera się szarość bez odrobiny słońca. Masuje zmarznięte ramiona, narzucam w pośpiechu ubranie i wychodzę za Wandą do ogrodu rozglądając się niespokojnie. Między drzewami snuje się mgła. Jest cicho tylko z oddali słychać nawołujące się psy. Wanda uzbrojona w szpadel kroczy przodem. Ziemia miękka i błotnista ugina się pod stopami. Rosnąca gdzieniegdzie trawa jest wilgotna po wczorajszym deszczu. Dochodzimy na miejsce. Już widać, że ziemia faktycznie jest naruszona. Ktoś tu kopał i to w kilku miejcach. Widoczne są trzy spore obszary z świeżo wzruszoną ziemią. Wanda zdecydowanie wbija szpadel i zaczyna kopać.

- Coś tu jest. Zobacz - mruczy.
- Może daj lepiej spokój - mamroczę wystraszona.
- Nie. Jak zaczęłam to skończę - stwierdza Wanda z przekonaniem.

Miękka, pulchna ziemia poddaje się łatwo. Już po chwili naszym oczom ukazuję się twarz kobiety z szeroko otwartymi jak do krzyku ustami. Jestem wstrząśnięta. Krzyczę, a Wanda wyciąga telefon i dzwoni po policję. Umykamy do domu. Zamykamy drzwi i czekamy przytulone do siebie. Cisza aż dzwoni w uszach. Za kilkanaście minut podjeżdża radiowóz. Policjanci wysiadają w pośpiechu. Jest ich trzech, a jeden z nich ma bary szerokie jak niedźwiedź.


*************************************************************************
5. Leśna opowieść
Walenty wchodził do późnojesiennego lasu, coraz bardziej zagłębiając się w mgłę. Korzystając z kilkudniowego ocieplenia postanowił wyciąć kilka uschłych pni sosen, sterczących na pograniczu dąbrowy jego i Franka Mazura. A właściwie już nie Franka a jego dwojga nastoletnich dzieci, które odziedziczyły po nim wszystko jesienią ubiegłego roku, gdy odnaleziono ciało ich ojca wiszące na najniższej gałęzi jedynego w tych okolicach sędziwego klonu.

- Tyle biedy w narodzie, tyle nieszczęścia… - mruczał sam do siebie Walenty wspominając tamten dzień i wzdychając we wciąż niegasnącym poczuciu dotkliwej utraty starego przyjaciela.
- A pomocy żadnej przyjąć nie chciał. Honorowy był gałgan jeden! To co, że i u nas bieda?! Konia by się sprzedało i zawszeć to jakaś kropla gotówki by była. Chociaż na jedną ratę! – zirytowany nagłym wspomnieniem wydobył z kieszeni woreczek z tytoniem i sprawnie skręcając papierosa rozglądał się wokół. Las oddychał spokojem i ostrym, żywicznym powietrzem. Mężczyzna znał ten las od zawsze. I kochał po swojemu. Jednak od śmierci Franka niechętnie tu bywał. Dopiero dzisiaj pierwszy raz przyszedł w te strony samotnie. W kieszeni niósł malutki znicz. Chciał zapalić go w tym miejscu…Coś mocno ściskało go w gardle. Odchrząknął. Wysiąkał nos w rękaw zniszczonej kurtki. Szedł dalej. Dymek z jego papierosa łączył się z oparem mgły a delikatny powiew wiatru zanosił hen, za brzozowy zagajnik właśnie tam, gdzie…

Biegł tu wówczas nieomal na łeb na szyję razem z drugim sąsiadem. To babka Klementyna, miejscowa znachorka wracając z październikowego grzybobrania natrafiła na to makabryczne znalezisko. Dysząc ciężko i nie potrafiąc słowa z siebie wydobyć z trudem dotarła do domu Walentego. Na początku tylko wskazywała drżącym, kościstym, pożółkłym od machorki palcem w stronę lasu. A potem łkając wydusiła z siebie jedno zdanie:

- Idźcie, tam Franek wisi na klonie…

Przyjechała policja. Dochodzenie po kilku tygodniach umorzono, stwierdziwszy, że była to śmierć samobójcza i nic więcej tu nie ma do gadania. Franek straszliwie zadłużony był w banku. Wszyscy o tym wiedzieli. A zbiory pszenicy tamtego roku miał tak kiepskie, że nawet mu się za ziarno nie zwróciło. Sprzedał kombajn i kawałek pola. Ale to nadal była kropla w morzu potrzeb. Rodzinie groziła utrata ojcowizny. Wszystkiego, co od zawsze było częścią ich świata. Jedynie znanej codzienności. Bank nie chciał iść na rękę. Poczekać. Franek miał problemy z sercem. Na początku miotał się jak ptak w klatce. Jeździł, to tu to tam. Błagał. Próbował ratować rodzinę. Potem popadł w zobojętnienie i bezczynność. Całe dnie siedział przy oknie i nieobecnym wzrokiem spoglądał w stronę lasu. Jego dzieci, Wojtek i Zośka zajęły się wszystkim w gospodarce. Pomagała im dobra sąsiadka - babka Klementyna. A to obiad ugotowała, a to pranie zrobiła. A to ciuchy zacerowała. Opiekowała się rodziną tak troskliwie, że i matka rodzona lepiej by tego nie zrobiła. A matki już od kilku lat nie miały. Strawiła ją kobieca choroba nowotworowa. Chociaż Franek grosza wówczas nie szczędził żadnego, żeby kochaną żonę ratować. Na nic wszystko. Doktory, znachory, szeptunki, uzdrawiacze a nawet Chińczyki ze swoimi igłami! Jeden czort! Pieniądze tylko z człowieka wydusili a nic nie pomogli. Nawet pobyt w prywatnej klinice psu na budę był. Zgasła Maryjka Frankowa jak ostatnia świeczka na choince i od tej pory drętwota jakaś i smutek w domu pod lasem zapanowały, choć ojciec z dziećmi wszystkie roboty, co trza było wykonywał a żadna ich kaczka ani kura głodne nie chodziły. Jednak długi i procenty od nich dokładały kolejne cegiełki zmartwień rodzinie. A kiedy widziano zbliżającą się od strony wsi sylwetkę listonosza, niosącego jak zwykle kolejne przynaglenie do zapłaty, to nikt się nie kwapił by onemu otwierać. A bolesna gula znowu do gardła szła. Tak to wtedy było. Tak to Franka żal po żonie i narastająca bieda do tego najgorszego czynu popchnęły. Jakoś jednak wszystko toczyło się do przodu, mimo ciągłego poczucia zagrożenia ze strony oczekiwanego na dniach komornika.

W pewien mglisty, październikowy poranek, chowając do kieszeni mocny, parciany sznur Franek wymknął się po cichu z domu. Po południu znaleziono go na ustrojonym w przepyszne, pomarańczowo-bordowe liście, klonie. Wisiał tam jak szarobura, człekokształtna kukła. A obojętny wiatr poruszał nim z lewa do prawej, jakby był ogromnym wahadłem wskazującym centrum trwogi i nieszczęścia na tym łez padole…

Rok po tamtych wydarzeniach Walenty minął brzozowy zagajnik i rozgarnął ostatnie krzaki zasłaniające mu widoczność. Już sięgał do kieszeni, żeby wyjąć znicz i zapalić go w miejscu zgonu przyjaciela, gdy nagle…Nie, to niemożliwe! Na najniższej gałęzi klonu, dokładnie tak samo jak wtedy wisiała jakaś drobna postać. Z gardła mężczyzny dobył się zdławiony krzyk. Na wysokości jego ramion zwisały bezwładnie stopy Wojtka, dziewiętnastoletniego syna Franka!

- Boże! Chłopaku! Coś ty najlepszego zrobił?! – zawył mężczyzna i wspiąwszy się na odrzucony w bok pieniek drżącymi rękami rozciął pętlę na szyi wisielca. Szybko, szybko! Może zdąży?! Masaż serca. Sztuczne oddychanie. Serdeczne przemawianie. Potrząsanie. Nawet wodą z bajora obok polewanie. Na nic wszystko. Urodziwa, pierwszym zarostem dopiero twarz młodzieńca obwiedziona zimna była i stwardniała. Tylko z kącika ust sączyła się strużka śliny…
Walenty nie miał przy sobie telefonu komórkowego żeby zadzwonić po pogotowie czy policję. Nie znosił tych nowoczesnych, zniewalających człowieka gadżetów. I teraz przecież też na nic by mu się nie przydały. Do domu miał ze dwa kilometry. Błyskawicznie podjął decyzję. Przewiesił sobie ciało chłopaka przez ramię i niczym taran przedzierał się przez las, niosąc nieszczęśnika do wsi. Nawet nie zauważył, gdy z kieszeni wypadł mu zapomniany teraz znicz i potoczył się między wystające z ziemi korzenie klonu…

Cała wieś była w szoku. Cóż to za fatum wisiało nad nieszczęsną rodziną Franka?! Czemuż to ten dopiero wchodzący w dorosłe życie, na pozór pełen energii i siły młody mężczyzna targnął się na siebie? Przecież dziewczynę śliczną z drugiej wsi miał. Samego sołtysa córkę. O ślubie tam już była nawet mowa. I teraz to. Któż by się spodziewał? I jakże osiemnastoletnia zaledwie Zośka, siostra Wojtka da sobie teraz sama radę ze wszystkim? Dobrze, że stara Klementyna - znachorka przy niej była, gdy się dziewczyna o śmierci brata dowiedziała. Dobrze, że i potem na krok jej nie odstępowała w chorobie pielęgnując, co na biedaczkę wkrótce spadła. I nikt inny tylko znachorka sprawą pochówku się zajęła. I nawet stypę dla dalszej rodziny, co to się z drugiego końca Polski zjechała, uszykowała. Tak sobie żyły potem we dwie. W zgodzie, cichości i żałobie jak matka z córką.
A policja przy wydatnej pomocy kolegów tragicznie zmarłego Wojtka wpadła wreszcie na trop, co było powodem samobójstwa chłopaka. Otóż w jeszcze większe długi on popadł chcąc spłacić dawniejsze długi ojca. Najpierw zapożyczył się w jakiejś kasie. Tej, co to w reklamach cuda nie widy obiecywała a następnie procentami ogromnymi od tej pożyczki przyduszała. Potem żeby grosza skombinować w jakieś przemytnictwo zaczął się bawić. Papierosy i wódkę zza wschodniej granicy przewoził. Z tamtejszą mafią w konszachty się wdawał. Jednak przez jakiś czas wydawało się, że wszystko idzie dobrze. Dług tatowy spłacił i nic już na gospodarce nie wisiało. Kasę pożyczkową też jakoś uciszył. Tylko te chłopaki z gangu przemytniczego spokoju mu nie dawały…A on skończyć z nimi chciał, bo się do żeniaczki szykował i na uczciwą, czystą drogę wejść zamiarował. Uczepiły się go jednak tamte męty, jak jakie rzepy uparte. Wciąż im musiał służyć, bo jak nie to szantażowały, że o wszystkim przyszłemu teściowi rozpowiedzą, narzeczoną mu skrzywdzą, no i nici będą z amorów oraz wesela. Takoż i nie dziwota, że zapętlony, ściśnięty bez miary się chłopiec poczuł i nie mogąc już tego wszystkiego zdzierżyć wziął i się obwiesił. A że na tym samym drzewie, co ojciec? To i co dziwnego, skoro gałąź na nim w sam raz do takich rzeczy!

- Ściąć by ją trzeba, co by innych do takich grzesznych czynów nie przywodziła – szeptały stare kobiety, wracając z porannych rorat i żegnając się wielokrotnie, gdy mijały bokiem pogrążony we mgle, cichy, Frankowy las.

- Ano, to już chyba taka będzie ponura tradycja w tej rodzinie! Ino patrzeć, jak Zośka dołączy i na klonie, jako ten sztandar załopocze! - dowcipkowali pod sklepem spożywczym koledzy Wojtka z zawodówki. Gorzko im jednak było od tych niewybrednych żartów. A gorycz tę musieli spłukiwać coraz większymi ilościami najtańszego, znaczonego spirytusem piwa i wina patykiem pisanego…

Tymczasem Zośka i Klementyna razem jakoś gospodarzyły. Rok już od śmierci brata minął a dziewczyna z choroby wylizać się nie mogła. Kasłała wciąż i kasłała. A zwykłe przeziębienie w jakąś chorobę płuc się przekształciło. Lekarze mówili, że to nic. Że to na tle nerwowym tylko. A zielarka Klementyna warzyła dzień w dzień najlepsze ziółka i swej podopiecznej do picia na rychłe ozdrowienie z mlekiem kozim podawała.

- Ty pij serdeńko i mi więcej nie choruj, bo przecież wszystkiemu tu sama nie podołam – dogadywała serdecznie stara szeptucha, troskliwie gładząc rozpalone policzki słabowitej Zośki.

A gdy zapadał zmrok i dziewczyna wreszcie pogrążała się w niespokojny sen znachorka wychodziła do drugiej izby i dziwnie się uśmiechając w tajemnym swym zeszycie coś długo pisała. Sękate palce sztywno trzymały kopiowy ołówek. A w pożółkłym, grubym zeszycie powstawały kolejne, lakoniczne zapiski…

- Frankowe pole za górą warte 30 tysiączków.
- Dom z oborą coś z dwieście tysięcy.
- Wojtek na pewno gdzieś miał trochę grosza schowane. Trza dobrze poszukać w stodole.
- Franek lubił wódkę ziołową z opium i wrotyczem popijać. Wojtkowi dziurawiec z wilczą jagodą dobrze na spanie robił.
- Do mleka poza jaskółczym zielem trza jeszcze naparstnicy zacząć dodawać
- Na klonie już widać czerwone listki.
- Idzie pora…

***********************************************************************************

6. SPINKA

Dziewczyna leżała z jedną ręką wyprostowaną, odwróconą wnętrzem dłoni
do góry, a drugą, zgiętą w łokciu, końcami palców dotykającą policzka.
Głowa odwrócona na bok ukazywała delikatny profil. Lekkie podmuchy
wiatru przesunęły długi welon, który litościwie zakrył zastygniętą tuż
przy skroni plamę krwi. Wyglądała pięknie i spokojnie, jakby była
pogrążona w głębokim śnie.
Wolski dał znak, że już można zabierać ciało i westchnął. Dla niego
robota dopiero zaczynała się na dobre. Trzeba przesłuchać cały ten tłum
weselnych gości.
Po wielu niemal jednakowych rozmowach miał już obraz sytuacji. Wesele
było udane. Po północy, po oczepinach i krojeniu tortu, panna młoda
poszła zmienić suknię ślubną na sukienkę wieczorową. I już nie wróciła.
Sukni też nie zmieniła. Na dodatek pan młody także gdzieś zniknął, co
stawiało go na pozycji pierwszego podejrzanego. Wszyscy inni umieli
wskazać przynajmniej jedną osobę, która zapewniała im alibi.
Ale Wolskiemu coś się w tym wszystkim nie podobało. Z zeznań wynikało,
że nikt nie oddalał się z weselnej sali dalej niż do baru, ewentualnie
do toalety. Nawet przesłuchanie odnalezionego w końcu pana młodego nic
nie dało, choć nie odsunęło od niego podejrzeń; Wolski zamyślony kołysał
się na krześle. Był już zmęczony. Zdecydował się na mały spacerek.
Wyszedł z hotelu i ruszył szybkim krokiem. Nim się
zorientował, nogi same zaniosły go na miejsce zbrodni. Rozejrzał się
wkoło. Na ziemi został tylko narysowany kredą kontur ciała.
Wtem z rosnących w pobliżu krzaków wybiegł duży czarny kot. Potoczył
coś zagiętą łapką, odskoczył w bok, przywarł do ziemi. Dopadł swojej
zabawki i znów odskoczył. Usiadł prościutko owinąwszy ogonem przednie
łapki i popatrzył na Wolskiego wymownie. Komisarz zbliżył się i zobaczył
ozdobną spinkę do mankietów – stare jubilerskie cacko, pewnie rodzinną
pamiątkę. Jakim cudem technicy ją przeoczyli? Pomyślał, że leżała w
krzakach, być może przykryta jakimś liściem, i gdyby nie ten kot...
- Dziękuję, kiciu! - mruknął, ale kota już nie było. Wolski w
zastanowieniu zmarszczył brwi; u kogoś z weselnych gości widział taką
spinkę. Nagle twarz mu się rozjaśniła i ruszył biegiem w stronę hotelu.
Wpadł do holu.
- Nowicki, za mną! - zawołał do jednego z policjantów i skręcił w
prawo. W połowie korytarza zwolnił. Zatrzymał się przed drzwiami numer
12. Zapukał. Cisza. Zapukał jeszcze raz i nacisnął klamkę. W pokoju było
pusto, ale drzwi na taras były otwarte. Dobiegały stamtąd odgłosy
cichej rozmowy. Wolski z Nowickim zbliżyli się ostrożnie.
Nagle jedna z rozmawiających osób zaczęła mówić głośniej i bardziej
nerwowo.
- To może wytłumaczysz mi wreszcie, co wtedy robiłeś? Dlaczego
prosiłeś, żebym powiedziała policji, że siedzieliśmy w holu? Skąd masz
te zadrapania? I gdzie zgubiłeś tę spinkę?!
- Ciszej! - zasyczał mężczyzna. - Nie krzycz tak! Mówiłem ci, że
wyszedłem i nikt tego nie widział! Byłem wtedy tu, w pokoju, ale policja
na pewno by się czepiała, że nie mam alibi!
- Nieprawda! - odpowiedziała kobieta. - Widziałam, jak Celina wybiegła
z hotelu, a ty poleciałeś za nią! A potem ją znaleźli! Idę im o tym
powiedzieć!
- Cicho bądź! Nic nikomu nie powiesz! - Wolski usłyszał stłumiony okrzyk.
- Idziemy!- szepnął i gestem pokazał Nowickiemu, żeby zaszedł
rozmawiających z przeciwnej strony. Kiedy wybiegli na taras zobaczyli,
że świadek dusi młodszą siostrę panny młodej.
- Puść ją i ręce do góry!- krzyknął Nowicki wyciągając broń. Świadek
puścił dziewczynę, odwrócił się chcąc uciec i wpadł wprost w ramiona
Wolskiego.
- No, to zagadka rozwiązana! - powiedział komisarz.- A to pewnie ta
spinka?- pokazał wyjęty z kieszeni przedmiot i popatrzył na mankiety
eleganckiej koszuli świadka.
Jeden z mankietów był zawinięty, a w drugim tkwiła spinka – taka sama,
jak ta, którą trzymał na dłoni.

***********************************************************************************

7. Zbrodnia doskonała
Zimowa noc utuliła świat do snu pod śniegową pierzynką. Nawet ruchliwe miasta przycichły urzeczone magią białej przedwigilijnej nocy. W domach przygotowania do świąt ustąpiły miejsca zasłużonemu odpoczynkowi.Światła w oknach pomału gasły, świat zapadał w sen... W wiejskiej chacie jednak nie wszyscy spali. Na palcach skradał się mężczyzna. Realizował plan, który miał przemyślany w najdrobniejszych szczegółach.Szedł  najciszej jak umiał, pilnie bacząc na to by nieopatrznym krokiem nie zakłócić snu mieszkańcom. Krok po kroku posuwał się naprzód. Po chwili pokonał schody, przed nim był korytarz, który w nocy jawił mu się jako niezbadany tor przeszkód. Zacisnął zęby i ruszył do przodu. Myśl o tym co zrobi za chwilę ścisnęła mu gardło. Serce łomotało jak szalone a ciałem wstrząsnął dreszcz. Drżącą dłonią nacisnął klamkę. Drzwi były otwarte. Zdziwił się, ale  pchnął je delikatnie. Ciszę rozdarło przeraźliwe skrzypniecie. Zamarł w bezruchu, Zamknął oczy, oczekując wycia syren i alarmu podniesionego przez obudzonych domowników. Czuł jak po plecach spływa mu cienkimi strużkami pot. Wstrzymał oddech i nasłuchiwał... nie doczekawszy się żadnej reakcji na nieopatrznie uczyniony hałas, wziął głęboki wdech i pchnął mocno drzwi. Otworzyły się na oścież. Napięcie rosło wraz ze zmniejszającą się odległością od celu wyprawy. Nie wytrzymał i podbiegł do okna. Potknął się o stołeczek stojący przy nim i zaczął nerwowo szukać... użył nawet latarki, którą przezornie wziął ze sobą. Światło ukazało mu jedynie pusty talerz stojący na parapecie...Wyszedł zamykając za sobą dokładnie drzwi.
Rano przy śniadaniu kobieta z wyrzutem patrzyła na swego męża. On ze spuszczoną głową, jadł kanapkę. Na próżno cały poranek tłumaczył się, że nie ruszył świątecznych ciasteczek studzących się na parapecie. Przekonywał ją, że spał całą noc snem sprawiedliwego. Wskazywał psa, obwiniając go o spustoszenie wśród gwiazdkowych wypieków, ale  ironiczne pytanie zony, od kiedy shih tzu jest w stanie zamknąć za sobą drzwi, zamknęły mu usta.
Obok w pokoju na kanapie spał syty pies. Mlaskał przez sen, przeżywając jeszcze raz nocną ucztę. W nocy skokiem na klamkę otworzył drzwi, a potem wdrapawszy się na stołek spałaszował ciastka. Jedynym śladem jego zbrodni były otwarte drzwi, które jakimś cudem rano były zamknięte.


**********************************************************************************

8. 
Nieodwracalny błąd

Ofiara wyglądała ledwie na dwadzieścia lat. Był to chłopak, średniego wzrostu, o jasnych włosach. Jego rozszerzone strachem oczy patrzyły niewidząco w przestrzeń. Usta były rozwarte w niemym krzyku, którego nikt nie usłyszał na czas. Dookoła jego głowy czerwieniła się plama skrzepłej krwi, wsiąkająca w kamienie ulicy. Pod jego podbródkiem widniała głęboka rana, rozciągająca się niemal od ucha do ucha.

- Młody. – Burknął detektyw Bill Perkins, krzywiąc się lekko. – Za młody na coś takiego.

- Nikt nie jest za młody na śmierć. – Jego partnerka, Lisa Walker, odparła beznamiętnie. – Zdarza się w każdym wieku.

- Muszę ci przyznać jedno. – Perkins spojrzał na nią z ukosa. – Prawdziwe z ciebie uosobienie wrażliwości. Matka Teresa po reinkarnacji.

Lisa nie przejęła się przytykiem. Pracowała w policji od niedawna, ale przez ten czas widziała już wiele miejsc zbrodni. Zawsze była dumna ze swej umiejętności podchodzenia do nich z chłodnym profesjonalizmem. Nadmierna uczuciowość nie pomogłaby znaleźć winowajców, nie przywróciłaby życia ofiarom i z całą pewnością nie sprzyjałaby jej karierze w wydziale zabójstw. W policji, zdaniem Lisy Walker, trzeba było mieć mocne nerwy i jeszcze mocniejszy żołądek.

Bez ociągania się włożyła rękawiczki i podniosła leżący na chodniku portfel ofiary. Zgodnie z przewidywaniami nie było w nim gotówki ani kart kredytowych. Były za to dokumenty i zdjęcia.

- Jak się nazywał? – Spytał Perkins, zerkając z ukosa na gromadzący się dookoła tłum.

- Stephen McPherson. – Powiedziała Lisa, patrząc na jedno ze zdjęć. Przedstawiało ono ofiarę w towarzystwie drugiego młodego mężczyzny. Oboje uśmiechali się promiennie, ich oczy iskrzyły szczęściem. – Wiek, dwadzieścia dwa…

Proszę się stąd odsunąć! – Perkins burknął w stronę gęstniejącego tłumu. – Nie ma tu nic do oglądania.

Tłum zafalował, zaszemrał, uszu Lisy dobiegło coś, co brzmiało jak „Chyba żartujesz!”
Ludzie gapili się bezwstydnie na zwłoki. Niektórzy z wypiekami na twarzach, inni z odrazą, nieliczni z litością. Cokolwiek jednak odczuwali, wszyscy zlecieli się by sycić oczy makabrycznym widokiem, jak sępy do padliny. Wszyscy powodowani byli jedną z najbrzydszych ludzkich rządz; chorą ciekawością śmierci.
Lisa nie osądzała ich. Kiedyś, lata temu, sama miała taką ciekawość. Potem jej praca zaspokoiła ją wręcz z naddatkiem. Obecnie takie ponure widoki były po prostu częścią jej codzienności, zwyczajną i normalną.

- Nie, nie żartuję! – Perkins warknął na zbiorowisko. – Jeśli się państwo stąd natychmiast nie wyniosą, zostaną państwo oskarżeni o utrudnianie czynności policyjnych. Żegnam i miłego dnia.”

Przy akompaniamencie stłumionych przekleństw, narzekań i prychnięć, zgromadzeni ludzie powoli zaczęli się rozchodzić, rzucając ostatnie spojrzenia trupowi.
Perkins posłał im ostatnie, pełne odrazy spojrzenie, po czym odwrócił się z powrotem w stronę trupa.
- No i co o tym myślisz? – Zapytał.
Oboje spojrzeli na ciało w zamyśleniu.

***

Dwanaście godzin wcześniej

Stephen McPherson wszedł do swojego mieszkania, nie zamykając drzwi na klucz. Od razu uderzyło go jak martwa panowała w nim cisza. Żaden, nawet najcichszy dźwięk nie odwracał jego uwagi od pełnych wściekłości krzyków, wciąż rozbrzmiewających w jego głowie.
Ciota! Pedał! Nie jesteś już moim synem!
Stephen miał ochotę zakryć uszy, ale wiedział aż za dobrze, że to nic nie da. W końcu, nie mógł zakryć tej złośliwej, masochistycznej części swojego umysłu, która wciąż przeżywała to, co właśnie zaszło. Każdy krzyk, każde złe słowo, każde pogardliwe spojrzenie wracało ze zdwojoną siłą.
Miał wrażenie, że coś się w nim urwało. Jakby jakiś witalny organ nagle przestał funkcjonować. Jakby coś, co zawsze tam było, nagle zostało brutalnie wyrwane.

- Dlaczego? – Wyszeptał bezsensownie, po to tylko żeby przerwać ciężką, duszącą ciszę. – Dlaczego?

Zawsze odkładał tę rozmowę, zawsze się jej bał, zawsze czuł, że będzie źle. Nigdy jednak nie zakładał, że będzie aż tak parszywie. Nigdy nie sądził, że ktoś, kogo kochał może go tak całkowicie odrzucić. I to, za co? Za trochę inny styl życia. Nie był przestępcą, nie brał narkotyków. Studiował, miał pracę, był normalnym człowiekiem. Tylko ten jeden szczegół, jeden przeklęty szczegół, czynił z niego dziwoląga.

Ukrywał swoją orientację seksualną od lat. Tylko jego starsza siostra wiedziała. Zawsze go wspierała, zawsze była po jego stronie i namawiała go by nie wstydził się wyjść z szafy. Jessica zawsze wierzyła, że gdy przyzna się przed najbliższymi, będzie to jak kamień z serca. Zawsze mówiła mu, że mama i tata zaakceptują go takiego. jakim jest. Uwierzył w to dopiero, kiedy się zakochał
Kiedy poznał Joela, było to zupełnie jak w bajce. Zaiskrzyło między nimi praktycznie od pierwszego wejrzenia. Zawsze potrafili sprawić, by ten drugi się uśmiechał. Przy Joelu, Stephen przestał wstydzić się tego, kim jest. Po jakimś czasie zgodził się nawet przyznać rodzinie i przyjaciołom.
Koledzy z pracy i studiów nie stanowili problemu. Niektórzy wyskakiwali z kiepskimi żartami, inni patrzyli na niego ze zdziwieniem, ale nie stracił ich. Nie znienawidzili go. Nadal był jednym z nich.

Kiedy zdecydował się powiedzieć rodzicom, Joel chciał mu towarzyszyć. Był chętny poznać jego bliskich i uważał, że w takiej chwili powinien być z nim, dodawać mu otuchy. Stephen wyperswadował mu to z niemałym trudem. Chciał najpierw przygotować rodziców psychicznie. Teraz wiedział, jak dobra była to decyzja. Nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jak jego ojciec potraktowałby Joela. Nie chciał sobie tego wyobrażać.
Na początku wizyta w rezydencji rodziców szła dobrze. Matka uśmiechała się, cieszyła jego szczęściem, zaakceptowała bez zastrzeżeń jego drogę życiową. Jessica gratulowała mu odwagi i klepała go po plecach.
Koszmar nadszedł potem. W całym swoim życiu Stephen nigdy nie widział swojego ojca w takim stanie. Najpierw był pełen niedowierzania. Potem, gdy zorientował się, że jego syn nie żartuje, zaczął krzyczeć. Krzyczeć tak, jak jeszcze nigdy na niego nie krzyczał, a jego oczy… Jego oczy patrzyły na Stephena jak na robaka, którego trzeba rozgnieść.
Nie jesteś już moim synem!

Wyciągnął telefon komórkowy z kieszeni, wystukał numer. Jak miał to wszystko przekazać w rozmowie? Jak miał opowiedzieć, co się zdarzyło?

- Steve, jak poszło? – Z głośników napłynął głos Joela, który jak zwykle przeszedł od razu do sedna. – Jak to przyjęli?

- Joel, możesz rozmawiać? Nie przeszkadzam w pracy?

- Jasne, że nie. Mam akurat przerwę, a nawet jakbym nie miał, to jesteś na pierwszym miejscu, wiesz przecież. No, mów jak poszło.

- Mama przyjęła to dobrze, ale tata… – Stephen urwał, czując że coś dławi go w gardle. Wziął głęboki oddech, zamrugał i zaczął mówić. Mówił o wszystkim, o całym tym koszmarnym spotkaniu, nie pomijając niczego. W trakcie, nie był dokładnie pewien kiedy, łzy zaczęły ciec mu z oczu. Po raz pierwszy od wielu lat, Stephen McPherson płakał.

Joel słuchał cierpliwie, nie przerywał, nie komentował aż miał pewność, że jego rozmówca skończył.

- A to drań! – Krzyknął z przejęciem i niedowierzaniem Joel. Po chwili jednak zdołał się opanować na tyle, żeby spróbować powiedzieć coś krzepiącego. – Ale jest jeszcze nadzieja, może mu jeszcze przejdzie, może się wykrzyczy, przemyśli to wszystko jeszcze raz i zrozumie.

- Boże, chciałbym żeby to było możliwe, ale… Joel, ty nie widziałeś jego oczu. On na mnie patrzył tak jakby już mnie nie znał, jakbym… jakbym był czymś, a nie kimś! Czymś ohydnym, czymś niewartym, czymś okropnym!

- Hej, hej, Steve, nawet tak nie mów! Jesteś wspaniałą osobą, nie pozwól żeby ktokolwiek cię przekonał, że jest inaczej. Twój ojciec może i jest nietolerancyjnym… - Tu Joel zrobił pauzę, hamując stek wyzwisk, który pchał mu się na usta. – Ignorantem. – Dokończył bardziej dyplomatycznie. – Ale jest jednak też twoim tatą, nie może tak po prostu przestać cię kochać z dnia na dzień. Może nie za godzinę, może nie jutro, ale mu przejdzie.

- Ale… Ale on…

- Słuchaj, Steve. Zawsze wyciskałeś z siebie ósme poty, żeby być modelowym synem. Wiem doskonale, że poszedłeś na prawo, bo on tak chciał. Harowałeś jak wół dla najlepszych stopni, żeby on był z ciebie dumny. Prawie całe twoje dotychczasowe życie poświęcałeś żeby go zadowolić.

Stephen poczuł zażenowanie. Czy to było aż tak oczywiste? Czy po prostu dla Joela był jak otwarta księga? Jak by nie było, jego chłopak miał rację. Zawsze robił, co mógł, by zasłużyć na aprobatę ojca. Może nadszedł czas z tym skończyć?
- Jeśli ten buc nie potrafi tego docenić, jeśli nie potrafi ciebie docenić, jeśli nie potrafi pogodzić się z tym, że jedna część twojego życia nie pójdzie zgodnie z jego planem, daj sobie wreszcie spokój. Żyj dla siebie.

Słowa Joela, jego głos, stanowiły pociechę. Zabawne, pomyślał Stephen. A myślałem, że nic mnie teraz nie zdoła pocieszyć.

- Nie jesteś sam, Steve. Masz mnie, masz Jessicę. Masz mnóstwo przyjaciół i własne życie. Nie pozwalaj żeby jeden bigot cię kontrolował

- Może masz rację. – Powiedział, ocierając łzy z oczu.

- Tak trzymać! Chcesz żebym przyjechał? Urwę się z roboty, wrócę do domu. Nie powinieneś być teraz sam.

- Dzięki, ale wywaliliby cię. Nie mógłbym ci tego zrobić.

- Ale…

- No nie martw się już. Zostało ci jeszcze ile, pół godziny? Tyle czasu mnie nie zbawi. Przejdę się na spacer do parku, dobrze mi to zrobi.

- Jeśli jesteś pewien. Do szybkiego zobaczenia, Steve. Kocham cię.

- Ja ciebie też. – Odparł Stephen, czując jak kąciki jego ust wędrują w górę. Czuł niespodziewane, miłe ciepło w klatce piersiowej.

Wychodząc na spacer, czuł się już dużo lepiej. Nie wiedział nawet, że w innej części miasta jego ojciec odbywa zupełnie inną rozmowę

***

- Rozumiemy się, panowie? – Spytał Peter McPherson ozięble. Wściekłość, którą odczuwał po rozmowie z sy… z tamtym degeneratem ustąpiła miejsca chłodnej determinacji.
Uciekał się do takich rozwiązań niechętnie, ale na jego honorze była plama, którą musiał jak najszybciej zmazać. Był szanowanym businessmanem, prezesem McPherson Incorporated. Spotkania z szemranymi elementami nie były częścią jego zwykłego grafiku.

- Rozumiemy, rozumiemy. Nasz klient, nasz pan. – Odparł jeden z owych szemranych elementów, licząc uważnie pieniądze.
- Reszta po robocie. – Powtórzył dla pewności. W końcu, uliczne zbiry nie słynęły z intelektu. – Ma to wyglądać na morderstwo na tle rabunkowym. Nie zostawiajcie odcisków palców na miejscu zbrodni. Nic, co mogłoby mnie z tym powiązać.

- Ma się rozumieć, panie McPherson. Robimy to nie od wczoraj.

- Jeśli to już wszystko, wiecie gdzie go znaleźć.

Peter McPherson znał dobrze zwyczaje tego… znał jego zwyczaje. Wiedział, że kiedy był przygnębiony lub roztrzęsiony, zawsze szedł do swego ulubionego miejsca w miejskim parku. Odosobnionego miejsca.

- Będzie pan zadowolony. – Tamci skierowali się do wyjścia.

Nagle, ni stąd, ni zowąd McPhersona nawiedziły obrazy. Obrazy, które bolały. Obrazy, których nie chciał w tej chwili oglądać. Obrazy, których nie chciał nigdy więcej oglądać.
Rumiana, niewinna twarzyczka dziecka. Wysoki, perlisty śmiech. Oczy pełne radości życia. Dziecko, huśtające się na huśtawce.
Wyżej! Wyżej, tatusiu!
Dziecko, chwalące się oceną za klasówkę. Dziecko, patrzące na niego z miłością.

- Czekajcie! – Zawołał, zanim zdążył się pohamować. Co on najlepszego robił? Czy naprawdę właśnie zlecił zabójstwo własnego dziecka? Czy naprawdę właśnie zlecił zabójstwo…
Tato, ja… Muszę ci o czymś powiedzieć. Jestem gejem.
- Nie. – Poprawił się szybko, panując doskonale nad głosem. Przecież już dziesiątki lat temu, jego właśni rodzice wbili mu skutecznie to głowy, że cioty są wynaturzeniem. Wynaturzeniem, które nie zasługuje by żyć. – Nic ważnego. Wiecie, co robić, panowie.

***

Im dłużej Stephen siedział na swojej ulubionej, ustronnej ławce pod wierzbą płaczącą, tym bardziej wracał mu spokój. Po zachodzie słońca robiło się tam zawsze najpiękniej. Miejsce było zjawiskowe, piękne jak widoczek z pocztówki. Jakoś zawsze sprawiało, że czuł się bardziej zrelaksowany. W tym specjalnym miejscu łatwiej mu było uwierzyć, że wszystko będzie dobrze.
Jakoś, choć nie był pewien jak, wszystko będzie w porządku. Niedługo wróci do domu, w kochające objęcia Joela. Przestanie myśleć o wydarzeniach dzisiejszego wieczora
A tata? Cóż, tata będzie musiał się z tym pogodzić. Może będzie mu ciężko, ale przecież będzie jeszcze między nimi dobrze. Przecież są rodziną.

Nagle Stephen poczuł coś lodowatego na szyi. Plecy zlał mu zimny pot.

- Dawaj forsę, chłoptasiu! – Warknął gruby głos z tyłu za nim. Usłyszał kroki, i drugi napastnik pojawił się z boku. Trzymał duży, ząbkowany nóż. Serce Stephena zabiło szybciej.

- W porządku. – Powiedział, starając się brzmieć spokojnie. Wiedział, że musi współpracować, musi zachować opanowanie. Nie należało ich prowokować, jeśli da im pieniądze jak tego żądają, może nie zrobią mu krzywdy. Napady się zdarzały, ludzie często wychodzili z nich cało.
Sięgnął powoli do kieszeni, wyciągnął portfel, wręczył go złodziejowi.

- Dobry chłopak. – Tamten zaśmiał się nieprzyjemnie. Włosy na karku Stephena zjeżyły się. – Ale obawiam się, że to nie wszystko, czego od ciebie chcemy.

Mężczyzna poruszył ręką. Stephen poczuł ciepło i wilgoć. Coś gorącego spływało mu po szyi.
- Co mi zrobiłeś?! – Krzyknął, czy raczej chciał krzyknąć. Z jego ust dobył się tylko gulgot. Gulgot, i gorąca strużka, która popłynęła w dół po jego brodzie. Prawda odnalazła drogę do jego oszalałego umysłu.
On mnie morduje!

Poderwał się na równe nogi i spróbował rzucić się na tamtego. Zamiast tego zatoczył się, zachwiał i padł na wznak. Chciał się podnieść, chciał uciekać, zaatakować, wołać o pomoc, ale nie mógł już wstać. Mógł tylko kasłać słabo, kiedy krew dostawała mu się do płuc.
Wszechświat wirował mu przed oczami. Wszystko rozmywało się w nieostre plamy i Stephen wiedział, że nie wróci już do domu.
Joel, tak bardzo cię przepraszam.
Zanim wszystko pochłonęła ciemność, zdążył pomyśleć jeszcze tylko jedno.
Dlaczego?
Potem nie było już żadnej myśli.

***

- Myślę, że to typowe morderstwo na tle rabunkowym. – Odparła Lisa Walker. – Zabrali pieniądze. Może ofiara próbowała się bronić, może zabili go, by nie mógł ich zidentyfikować, a może…

- Może zabili go tak po prostu. – Dokończył Perkins ponuro.

Oczywiście nic nie było jeszcze pewne. Mieli przed sobą długą i ciężką pracę nad analizą dowodów. Oraz dużo bardziej nieprzyjemny obowiązek. Powiadomienie rodziny ofiary.

***

W przeciągu dwóch godzin, wszyscy bliscy Stephena McPhersona już wiedzieli. Joel Stebbins, chłopak, który chciał spędzić z nim całe życie, rozpaczał w samotności. Rzucił pracę bez zastanowienia. Potem wrócił do ich mieszkania, ich małego, prywatnego skrawka szczęścia. Tylko, że całe szczęście zniknęło. Odeszło bez śladu razem ze Stephenem.

Matka Stephena, Sarah McPherson krzyknęła z niedowierzania, wypuszczając słuchawkę telefonu na ziemię. Siostra, Jessica McPherson usiadła ciężko na podłodze, kiedy załamały się pod nią nogi. Potem, cała we łzach, przyjechała do domu rodziców, aby pocieszać i być pocieszana. Oraz dlatego, że takie chwile zwyczajnie należało spędzać w gronie rodziny.

Peter McPherson nie płakał, nie mdlał, nie robił scen. Spędził cały dzień nosząc spokojną maskę, grając rolę odpowiedzialnego i opanowanego, jedynego, który zachował głowę w kryzysie. Utrzymał tę pozę przez cały dzień. Potem, gdy córka zasnęła w pokoju gościnnym, a żona w sypialni, Peter wsiadł w samochód i udał się na przejażdżkę. Jeździł długo, przez wiele godzin, aż w końcu tamy puściły.
I ojciec zapłakał nad swoim synem i nad własną decyzją. Nad potwornym, nieodwracalnym błędem, którego nigdy nie będzie już mógł naprawić.


**********************************************************************************

9. Sprawa Frani.
Pierwsze czego dowiedziałam się po przyjściu do pracy w poniedziałek rano to to ze Frania została znaleziona porąbana na kawałki. To Kasia z recepcji, która zawsze jest w biurze pierwsza i otwiera wszystkie pokoje, znalazła szczątki nieszczęsnej Frani po czym bedac w stanie szoku musiała wziąsc środki na uspokojenie. A teraz leżała na zaimprowizowanym z krzeseł łożku z kompresem na głowie. Atmosfera w biurze była raczej ponura, w końcu sprawca tego czynu prawdopodobnie nadal był wsród nas. Co prawda szczątki nieszczęsnej Frani zostały już usunięte z terenu biura, to nadal nie mogliśmy korzystać z naszych pomieszczeń. Do momentu kiedy policja sprawdzi czy gdzieś nie zostały odciski palców pokrywajace sie z tymi na narzedziu zbrodni, nie wolno nam bylo nic dotykac. Nasza szefowa zebrała nas w pokoju konferencyjnym i łamiącym się głosem poinformowała, ze władze robią wszystko co w ich mocy by zidentyfikować zbrodniarza. Tymczasem musimy zachować spokój i współpracowac. Narzędzie zbrodni, mała siekierka, zostało znalezione w krzakach koło biura, wiec zidentyfikowanie sprawcy tego czynu powinno byc tylko kwestia czasu. Trzymając w lekko drżących dłoniach kubek z herbata, dyskretnie rozejrzałam się dookoła próbując zgadnąć kto z moich kolegów potencjalnie mógłby popełnić taka zbrodnie. Kobiety wyeliminowałam z marszu. Powiedzmy sobie szczerze Frania do najmniejszych nie należała i żeby porąbać ja siekiera to wymagało sporej siły. Załóżmy wiec ze mężczyzna. Powoli przygladalam sie moim kolegom, jednak zaden nie wydawal sie szczegolnie podejzany. Oczywiscie wszyscy bylismy poddenrwowani sytuacja, jednakze sprawca wiedzac, ze policja jest juz na tropie powinien, co najmniej zdradzac objawy zdenerowania.
Kto mógłby to być? Może Robert? Jest raczej pokaźnej postury. Nie, raczej nie widzę wiecznie usmiechnietego i żartującego Roberta, jako zimnokrwistego mordercy. Może Artur? Świeżo upieczony ojciec, jego stanowisko należy do najbardziej stresujących w firmie, nieustannie znajdujacy się miedzy młotem a kowadłem, kto wie może nerwy mu puściły? Albo, tu popatrzyłam katem oka na wysoka sylwetkę Horacego. Zawsze taki poprawny, zawsze nienaganne maniery i strój a jednocześnie taki tajemniczy! Nikt nic nie wie o jego przeszłości. Kiedyś, raz tylko wspomniał, ze on z przeszłości i on teraz to dwie całkiem rożne osoby.
A moze jednak kobieta? Tyle sie slyszy o przypadkach kiedy kobiety w szczegolnych okolicznosciach znajduja w sobie nieludzka sile. Na przyklad matki dzieci uwiezionych pod samochodem. A ilez z moich kolezanek chodzi na silownie. Czyz nie jestesmy bardziej emocjonalne niz mezczyzni?
Oddając się swoim posępnym rozważaniom, nie zauważyłam kiedy szefowa wyszła z pokoju. Nagle na korytarzu rozlegly sie podniesione glosy, ktos sie szamotal, cos ciezkiego uderzylo w drzwi pokoju. Wszyscy siedzielismy jak sparalizowni patrzac po sobie przerazonymi oczami i czekajac na to co moze za chwile nastapic. Odglosy szamotania przeniosly sie na parter. Wszyscy rzucilismy sie okna w nadzieji ze zobaczymy kogo prowadza do radiowozu. Jednakze nic sie nie dzialo, zawiedzeni ponownie zajelismy swoje miejsca. Po chwili na korytarzu rozlegly sie pospieszne kroki i do pomieszczenia wkroczyla szefowa. Z szerokim usmiechem ulgi na twarzy.
- Mamy go! Obwieściła triumfalnie. - Przyznał się sam podczas przesłuchania! To Witek z działu kontaktów z klientem międzynarodowym. W tym miesiącu stracił kilka bardzo ważnych kontaktow i nie wytrzymał stresu.
- No wiecie państwo! Zawołała zniesmaczona Patrycja z księgowości. - Rozumiem stres stresem ale żeby tak od razu wyładowywać złość na Bogu ducha winnej kserokopiarce! Frania była najlepsza kopiarka jaka firma miała od lat, nigdy się nie psuła!


**********************************************************************************

10.  (bez tytulu)

- Kur.a! - zaklął pod nosem, rzucając w błoto złamany klucz.
Wrócił do warsztatu szukać nowej kłódki. Musiał się spieszyć. Te hieny na pewno lada moment dowiedzą się gdzie jest.
Ostatnio prześladował go pech. 
Z dnia na dzień stracił źródło najlepszego towaru. Te marne ochłapy, które zostały nie pozwolą mu skończyć zadania.
W ciągu ostatniego miesiąca kilka razy widział czarne volvo. To musieli być oni.
A teraz jeszcze ten pier.olony klucz! Trzeci w tym tygodniu.
Trzęsącymi rękoma wyszukał w najniższej szufladzie ostatnią kłódkę na szyfr.
Biegiem wrócił do garażu. Zamknął się od środka.
Rzucił okiem na regały. Wszystko było na miejscu. Dla pewności zaczął przeglądać półkę po półce.
Czasem miał wrażenie, że popada w paranoję...
Otworzył stary, rozgrzany do czerwoności, piec. Pod rękami poczuł przyjemne ciepło. To go uspokajało.
Wrócił do regału. Sięgnął po ulubiony, najostrzejszy nóż.
I wtedy usłyszał dobiegający z oddali, delikatny szum silnika.
Już wiedzieli...
Podszedł spokojnie do pieca. Otworzył go i parząc dłonie wyjął to, co tak kochał.
Postawił wszystko na jedną kartę.
Był wyjątkowo opanowany.
Usłyszał kroki za drzwiami.
Zaczął kroić gorący bochen chleba.

  **********************************************************************************

Glosowac prosze w komentarzach pod postem, wpisujac jedynie numer kryminalka, ktory przypadl Wam najbardziej do gustu. 
Komu nie chce sie czytac, niech o tym nie pisze, kto nie moze sie zdecydowac, niech sie z nami tym nie dzieli. Wpisujcie, prosze, tylko jedna cyferke, nic wiecej - bedzie bardziej przejrzyscie.
Na glosowanie mamy tydzien, czyli do 24. grudnia, do godziny, powiedzmy 22.00, zebym zdazyla przygotowac post na pierwszy dzien swiat. 
Zdaje sobie jednak sprawe z tego, ze nie wszyscy znajda czas na czytanie w tym kolowrotku przedswiatecznym. No trudno, tak jakos wyszlo, choc nie trace nadziei, ze sie postaracie.

Nastepny konkurs oglosze juz w nowym roku.





24 komentarze:

  1. No, to jestem pod wrażeniem! Tyle osób stanęło w szranki. Od jutra lekturę zacznę i nie omieszkam zagłosować.
    Z przyjemnością:).

    OdpowiedzUsuń
  2. Już część przeczytałam:) Miałam wielką ochotę wziąć udział w tym konkursie, bo napisałam kryminał, ale skończyłam go jakieś dwadzieścia minut temu:) Następnym razem piszę się na konkurs. Kryminałki wyglądają bardzo ciekawie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. kalipso, Twój jest cudny !

      Panterko, świetny pomysł, ale poczytam wieczorem, bo teraz nie mogę :/

      Usuń
  3. JESZCZE RAZ BARDZO PROSZE - NIE KOMENTUJCIE ! WPISUJCIE TYLKO WYBRANY NUMER.

    OdpowiedzUsuń
  4. Niech te Święta
    Tak wspaniałe `` . __/_._
    będą całe ``````` _).♥ (_
    jakby z bajek `````` ●
    Niechaj gwiazdka ``,●,●,
    z nieba leci ``````,●,*,●,
    niech Mikołaj ````,●,*,*,●,
    tuli dzieci ``````,●,*,*,*,●,
    Biały puch `````,●,*,*,*,*,●,
    niech z ```````,●,*,*,*,*,*,●,
    nieba ```````,●,*,*,*,*,*,*,●,
    spada ````````````█|█`````
    niechaj piesek●●¤ۣۜ๘(¯`♥´¯)¤ۣۜ๘●●
    ``````__/_._`` w nocy gada
    ``````_).♥ (_``.Niech choinka
    ````````.● `````pachnie pięknie
    ```````,●,●, ```no i radość
    ``````,●,*,●,` będzie wszędzie !
    `````,●,*,*,●,
    ````,●,*,*,*,●, ….niech biały opłatek
    ```,●,*,*,*,*,●, ``w dłoni nie drży
    ``,●,*,*,*,*,*,●, `z lęku jak z zimna
    `,●,*,*,*,*,*,*,●, ```niech drży
    ```````█|█````` szczęściem
    ●•●¤ۣۜ๘(¯`♥´¯)¤ۣۜ๘●•● wzruszony!!
    Zdrowych i Wesołych Świąt Bożego Narodzenia oraz Szczęśliwego Nowego Roku ............

    OdpowiedzUsuń
  5. Głosujemy ??
    Boję się kryminałów i horrrów, dlatego moim faworytem jest 2,
    bo krótko i dowcipnie :-)))
    Od wczoraj nie miałam Internetu nie wiem dlaczego wrrrr....spóźniona wszędzie jestem wrrrr..

    OdpowiedzUsuń
  6. Zdecydowanie 5. Najbardziej mi się podoba.

    OdpowiedzUsuń

Chcesz pogadac? Zamieniam sie w sluch.