Mialam gosci z Polski. Niby nic, a jednak wielkie wydarzenie, bo odkad jestem w Niemczech, a minely juz 23 lata, moj ojciec odwiedzil mnie po raz pierwszy. To dziwne, ze po tylu latach wreszcie sie na to zdecydowal. Nasze relacje od zawsze byly przedziwne, co nie znaczy, ze czulam sie przez niego niekochana, wprost przeciwnie, ale... Ach, dlugo by tlumaczyc rodzinne zawilosci, najwazniejsze, ze w koncu nas odwiedzil. Szkoda, ze tak pozno. Oboje z mama skonczyli juz 80-tke i stan zdrowia obydwojga pozostawia wiele do zyczenia. Tym sposobem musielismy rezygnowac z dlugich spacerow, zwiedzania ciekawych miejsc, zawsze musielismy sie kierowac dystansem (zaawansowana artroza), pogoda (problemy krazeniowe), czasem (przyjmowanie lekarstw).
Ale co tu narzekac, w koncu przyjechali i to sie liczy.
Byli w sumie 10 dni i przez ten czas moglam dokladnie przyjrzec sie spustoszeniom, jakich czas dokonal w ich zdrowiu. Co rusz nachodzila mnie niewesola refleksja, ze w kazdej chwili moge ich stracic. Dozyli slusznego wieku, ale stali sie krusi, delikatni, przez co rosna moje obawy, ze w kardej chwili moga mnie osierocic.
W mojej pamieci ojciec byl zawsze silnym mezczyzna, bylym spadochroniarzem i pilotem szybowcow, zapalonym wedkarzem spinningowym, amatorem pieszych wedrowek, bylym koszykarzem.
Teraz, mimo nienajgorszej jeszcze prezencji, widac wyraznie, ze czas poczynil u niego wiele spustoszen. Ten widok sprawia mi bol i budzi obawy, jak dlugo jeszcze...
Ich wizyta stala pod znakiem zwiedzania domow wnuczek, bo obydwoje jeszcze ich nie widzieli. Mama byla u nas po raz ostatni, kiedy dzieci mieszkaly jeszcze z nami. Kazda z moich corek przygotowala uroczysty obiad dla dziadkow, bo i umiejetnosciami kucharskimi chcialy sie wykazac. W dniu urodzin babci najstarsza corka zaprosila wszystkich do chinskiej restauracji, byly kwiaty, tort ze swieczkami i szampan.
Jesli tylko pogoda dopisywala, a niestety bywalo albo deszczowo, albo duszno, staralam sie pokazac rodzicom rozne zakatki Getyngi. Bylismy wiec na starowce, rynku ze starym ratuszem, zrobilismy runde dokola Kiessee, a w inne miejsca pojezdzilismy autem.
Az wreszcie nadszedl nieuchronny moment pozegnania. Odwiezlismy ich na lotnisko w Dortmundzie, skad o 8.15 mieli wystartowac z powrotem do Lodzi. Wstawac musielismy w srodku nocy, o 3.00, zeby byc na lotnisku na dwie godziny przed odlotem, takie glupie wymogi.
Samolot juz stal na plycie, odbywalo sie ladowanie bagazu. Z drugiej strony podstawione byly schody dla pasazerow.
Wreszcie, po odprawie, wypuszczono na plyte pierwszych pasazerow.
Rodzice pomaszerowali w strone schodow.
Dopiero tutaj zauwazyli mnie, stojaca na tarasie widokowym dla odprowadzajacych, i pomachali ostatni raz.
Dosc dlugo kwitlam na tym tarasie, dochodzili spoznieni pasazerowie i ich bagaze, wreszcie odjechaly schody i bagazowy tasmociag...
... a samolot zaczal kolowac w strone pasa startowego.
Oddalal sie od nas coraz bardziej...
... by w koncu zawrocic na wlasciwy pas startowy...
... gdzie zaczal nabierac rozpedu...
... by przed moimi oczami, poderwac sie do gory.
Dopoki moglam, sledzilam jak wzlatuje coraz wyzej, jak sie oddala...
... az zostalismy na tarasie z tesknota w sercu.
Kiedy od Getyngi dzielil nas jeszcze niemaly dystans, rodzice zadzwonili, ze juz sa w domu. Bardzo praktyczne sa te tanie loty z Lodzi, szkoda tylko, ze nie laduja blizej Getyngi. Ale co tam! Najwazniejsze, ze nie musieli dlugo meczyc sie w autokarze lub samemu jechac te 800 km autem bez klimatyzacji. Zreszta w ich wieku prowadzenie auta na tak duzym dystansie, to wyzwanie ponad sily.
No proszę, a ja bym głowę dała, że to strasznie wielka odległość. Getynga - Dortmund.) Tymczasem w linii prostej na zachód nie tak znów daleko.
OdpowiedzUsuń