środa, 12 listopada 2014

Nasze horrory.

Nadeszla oto chwila publikacji naszych strrrasznych opowiesci. Celowo nie podawalam ich autorstwa, zeby sie nim niepotrzebnie nie sugerowac, nie wybierac utworow z sympatii dla tworcow, ale skupic sie wylacznie na tresci. 
Zaglosujcie w komentarzach na numer opowiastki, ktora Wam sie najbardziej spodobala, pozniej ujawnie autorow. Glosujemy rowno przez tydzien, do 19 listopada. 
Zeby nie zaciemniac obrazu, prosze Was o wpisanie wylacznie numeru, bez slowa komentarza. Jak w sondzie, ktorej jak dotad nie udalo mi sie opanowac i nie umiem jej wpiac na bloga.



1. 

Czy potrafisz wyobrazić sobie jej cierpienie? Straszliwe męczarnie, bolesny grymas na zapłakanej twarzy. Ból tnący swym okrutnym ostrzem delikatne ciało. Przenikający przez wnętrzności, jak pocisk, by eksplodować, rozpraszając się na tysiące niewidzialnych igieł zadających okropne rany...

Tego dnia... gdyby tylko mogła temu zapobiec... Uśmiech na zawsze znikł z jej twarzy. Zastąpiony przez bolesny skurcz. Rozpacz, cierpienie, łzy...

Średniowieczne tortury, płonące stosy, krwawe jatki, wojenny koszmar, nocny strach - wszystko to znała do tej pory jedynie z telewizji. Czy mogła przypuszczać, że spotka ją coś bardziej okrutnego od tych wyreżyserowanych obrazków?

Wiem. Już za późno. Nikt ani nic nie ukoi jej męczarni... Gdyby można było cofnąć czas... nie usiadła by gołą dupą na mrowisku...

**********************************************************************************

2.    Inkub.

Wytarla ostatnia filizanke, powiesila sciereczke na uchwycie od piekarnika i zgasila w kuchn i swiatlo. Przeszla przez ciemny przedpokoj do gabinetu, zapalila lampke na biurku i z ulga usiadla na wygodnym krzesle.
Lubila te pore dnia, po zakonczonych obowiazkach w pracy i w domu, a przed polozeniem sie do lozka. Byla to jej najbardziej kreatywna godzina, kiedy mogla sie poswiecic temu, co lubila. Najczesciej pisala krotkie notki na swoim blogu, rzadziej brala sie za krzyzowki, a przed pojsciem spac zawsze czytala ksiazki.
Towarzyszyly jej dwa kocury, rudy Leon i czarny Grom.
Od dluzszego czasu jednak ta godzina wydluzala sie do dwoch, pozniej do trzech. Bala sie klasc do lozka, odkad zaczely ja nekac dziwne sny. Nie, nie koszmary senne, przeciwnie. Z poczatku nawet jej sie to podobalo, kiedy budzila sie spelniona i zadowolona.
Od wielu lat byla samotna, jej zwiazek rozlecial sie z blahego powodu tej trzeciej, ktora cwanie zlapala jej partnera na ciaze, a ten nagle zapalal poczuciem odpowiedzialnosci za nienarodzone dziecko i ozenil sie z ta kobieta. Dobrze mu tak! Slyszala, ze im sie nie uklada...
Z czasem zaczela tesknic za obecnoscia mezczyzny, ale nie trafial sie zaden facet, ktory odpowiedalby jej oczekiwaniom. Na jednorazowe przygody nie miala ochoty, choc kandydatow nie brakowalo. Chciala stalego zwiazku, bo zaczynala miec wrazenie, ze jeszcze chwila, a bedzie na wszystko za pozno.
Wlasnie wtedy zaczal do niej we snie przychodzic on. Robil takie rzeczy, jakich nigdy nie osmielilby sie wyczyniac jej byly partner. A jej sie to podobalo! Kazdej nocy byl z nia, w dzien natomiast mogla poswiecic sie innym przyjemnosciom, nie musiala dla nikogo gotowac, nikogo opierac, nikomu tlumaczyc sie, dokad chodzi i co robi. Rozkwitla i nawet w pracy zauwazono, ze wyglada nadspodziewanie dobrze. Domyslom nie bylo konca, bo sprawiala wrazenie zakochanej, ale milczala, choc probowano pociagnac ja za jezyk.
Jednak z czasem te nocne wizyty, ten idealny seks, przynoszacy spelnienie i malujacy na jej twarzy ten specyficzny wyraz radosnej zadumy, zaczely byc balastem. Ta wsciekla regularnosc jego wizyt sprawila, ze zaczela sie go bac. Nigdy nie zamienil z nia ani slowa, patrzyl tylko przenikliwie, nie usmiechal sie, obserwowal jak entomolog przyszpilona muche. Nadal bylo jej z nim dobrze, ale i straszno. Zaczela wiec coraz pozniej udawac sie na spoczynek i coraz czesciej zdarzalo jej sie nie sypiac wcale. Nikla w oczach, stracila apetyt i chec do zycia, bo kiedy tylko zamknela oczy, on juz czekal i bez slowa bral ja. Czula sie gwalcona i choc nadal bylo to przyjemne, budzilo jednoczesnie lek i groze.
Duzo spacerowala, zeby nie byc w domu, zeby nie zasnac. Podczas jednego ze spacerow przysiadla na lawce i zatopila sie w rozmyslaniach. Z zadumy wyrwal ja glos starszej kobiety.
  • To inkub.
  • Slucham?
  • Inkub – powtorzyla staruszka, nie patrzac na nia.
  • Co inkub, o czym pani mowi?
  • On przychodzi do ciebie w nocy.
  • Skad pani... Kim pani jest?
Kobieta nadal patrzyla przed siebie, ale bylo w niej cos, co budzilo zaufanie. Zamilkly obydwie, a po krotkiej chwili staruszka zaczela mowic.
  • Inkuby to demony przybierajace postac uwodzicielskich mezczyzn, nawiedzajacych kobiety we snie i kuszace je wspolzyciem seksualnym.
  • Ale dlaczego ja? I skad pani o tym wie?
  • Masz to wypisane na twarzy, widac od razu.
  • Ale jak moge sie od niego uwolnic?
  • Musisz pozbyc sie z mieszkania wszystkich zywych stworzen...
Glupia stara pomyslala i szybko oddalila sie od siedzacej w zadumie staruszki. Chyba jej kilku klepek brakuje! Przeciez Leon i Grom to jedyni moi towarzysze zycia, jedyne istoty, z ktorymi moge o wszystkim pogadac, one tak uspokajajaco mrucza. Jestem za nie odpowiedzialna! Jak ona w ogole mogla to powiedziec?
Zirytowana wrocila do domu, gdzie przywitaly ja stesknione pieszczot i karmy kocury. Ocieraly sie przymilnie o jej nogi, mruczaly zachecajaco, pomiaukiwaly powitalnie.

Kiedy po przeczytaniu kilku stron ksiazki, zgasila lampke przy lozku i przekrecila sie na bok, za jej plecami kocury spojrzaly na siebie porozumiewawczo, a ich pyszczki wykrecil grymas tryumfalnego kociego usmiechu...
Zapadala w sen...

***********************************************************************************

3. Kolacja w Pegeerze

Opisane zdarzenia naprawdę miały miejsce w rzeczywistości

Tyyyyy... – powiedział Kufel. – Zróbmy rodzicom niespodziankę i przejedźmy się do Pegeeru na kolacyjkę.
Zachichotałam.
- Dobra. Organizuj piwo, a ja zabezpieczam wałówkę. I o 1730 pod śmietnikiem!
- Ok – odrzekł Kufel i już go nie było.
Kolacja w Pegeerze oznaczała wieczorny wyskok w Bieszczady, do dzikiej głuszy, w której rodzice wraz z ekipą przyjaciół spędzali pracowite weekendy, latami porządkując i doprowadzając popegeerowski domek do stanu używalności.
Późnym popołudniem warowałam na parkingu przy śmietniku objuczona rozmaitymi wiktuałami. Kufel zajechał punktualnie i z fasonem. W lekko mętniejącym powietrzu pojawił się zapach mgły i jesieni.

* * *

W niedługim czasie dojeżdżaliśmy na miejsce. Mrok wokół nas gęstniał i przechodził z wolna w atramentową czerń. Na bocznej, podrzędnej drodze bieszczadzkiej daremnie by wypatrywać śladów latarni. Znajdowaliśmy się w kompletnej dziczy. Poza kręgiem świateł samochodu nie było widać nic. Kufel skręcił w wyboistą dróżkę dojazdową prowadzącą bezpośrednio do Pegeeru. Zwolnił do minimum, żeby nie uszkodzić podskakującego na wybojach samochodu. Minęliśmy puste pastwisko pogrążonej w uśpieniu stadniny i ostatnie metry wądołów skręcających pod dom przebyliśmy w absolutnych ciemnościach. Kufel zaparkował dokładnie vis-à-vis głównego wejścia. Przez chwilę siedzieliśmy w bezruchu, napawając się doskonałą ciszą i wpadającym przez uchylone okna, pachnącym świerkami powietrzem.
- Ty... – powiedział nagle Kufel nieswoim głosem. – Patrz!
Odruchowo przeniosłam wzrok w jedyne oświetlone miejsce. Po lewej stronie od drzwi wejściowych jaśniało samotnie okno od kuchni. Reszta domu wyglądała jak pogrążona w uśpieniu.
Skąpe firaneczki troskliwie zawieszone przez Panią Ce nie zasłaniały całej szyby. W lewym dolnym rogu mignęła nam głowa Pana Ce. Nad nią, po prawej, brał właśnie zamach mój rodzony ojciec. W ręce trzymał potwornej wielkości młotek.
- Idealne warunki do popełnienia zbrodni – wyszeptał złowieszczo Kufel. W jego głosie wyczułam jakąś niezdrową fascynację. Poczułam, jak wstrząsa mną gwałtowny dreszcz. Na zupełnym odludziu, w nieprzeniknionych ciemnościach można było zamordować każdego.
W następnej chwili ręka mojego ojca spadła. Zamknęłam oczy. Kufel powoli otwierał drzwi.
- Wysiadaj! – syknął.
Otworzyłam oczy. Z czoła Pana Ce wciąż widocznego w oknie ściekała krew. Przez głowę przebiegła mi setka panicznych myśli. Dlaczego mój ojciec?! Dlaczego Pana Ce?! Gdzie są pozostali?!
Poczułam, jak od stóp spowija mnie lodowaty chłód i podpełza z wolna ku górze. Zdrętwiałe ciało nie chciało słuchać. Wygramoliłam się niezdarnie, bojąc się ponownie spojrzeć w rozświetlone okno. Czułam, że odmawiające posłuszeństwa nogi niosą mnie w stronę upiornego domu wbrew mojej woli. Obok szedł Kufel.
- Chodźmy od ogrodu – powiedział z zimną krwią. – Z tej strony i tak zamykają na noc. Wejdziemy przez salon.
Mijając róg z lewej strony domu przemogłam się i raz jeszcze spojrzałam w kierunku okna. W kuchni wciąż paliło się światło, ale sprawiała wrażenie pustej. Nie widać było ani zbrodniarza, ani jego ofiary. Przelotnie pomyślałam o piwniczce, do której wchodzi się wprost z kuchni i z lekka mnie zemdliło. Prawa strona domu, zupełnie zaciemniona, wciąż wydawała się dokumentnie wymarła.
Z drzwi ogrodowych buchnęła na nas muzyka i beztroskie śmiechy. Skonfundowani weszliśmy po trzech stopniach i zatrzymaliśmy się na progu. Wujek Kacperek obracał właśnie w tańcu Panią Ciałeczko. Pani Ce niefrasobliwie chichotała z moją mamą, nakładając sobie na talerz sałatkę.
- O, dzieci przyjechały na kolację! – zaśmiały się radośnie.
- Beciulka! – wykrzyknął Wujek Kacperek i, porzuciwszy Panią Ciałeczko, rzucił się do całowania mnie po rękach. Poczułam, że coś jest przeraźliwie nie tak. Oni tutaj tak wesoło, przy muzyce, a za ścianą...
Nie dokończyłam myśli. W przejściu prowadzącym do kuchni stanęła ofiara wstrząsającego mordu. Żywa, raczej zdrowa i prawie cała. Na czole Pana Ce widniała jednak rozległa plama niezakrzepłej jeszcze krwi.
- Dobry wieczór – powiedział, jak zwykle flegmatycznie i pogodnie. – Widzę, że zapowiada się niezła kolacyjka.
Nie zdołaliśmy wykrztusić ani słowa. Zza pleców Pana Ce wyłonił się morderca.
- Tato, na litość boską, dlaczego waliłeś Pana Ce młotkiem po głowie?! – ryknęłam straszliwie. – Co tu się w ogóle dzieje?!
- Jaaaa? Waliłem? – zdziwił się mój ojciec. – Sam się walnął, niezdara. Patrz, jaki ma czerep rozpruty.
- Tato, widzieliśmy przez okno!! Walnąłeś Pana Ce młotem w sam środek czoła!
Pan Ce, poszukujący czegoś na stoliku nieopodal kominka, zachichotał nagle i odwrócił się w naszą stronę rozbawiony.
- Składaliśmy z twoim ojcem meble – wyjaśnił. – Wodnik wieszał półkę nad zlewozmywakiem, a ja zbijałem komódkę. Akurat na dole, tuż obok niego. Tam jest najwięcej miejsca, sama wiesz.
- Ale walnął młotkiem... – jęknęłam beznadziejnie.
- No a jak? – obruszył się mój ojciec. – Musiałem to przecież przybić!
- Ale w czoło Pana Ce!!
Kufel milczał oskarżająco.
- Pan Ce sam sobie rozorał czoło, bo to jemioła jest kompletna – wyjaśnił tato. – Wyprostował się gwałtownie i huknął w róg półki aż echo poszło.
Pan Ce, wyraźnie rozbawiony, kiwał głową, usiłując jednocześnie przykleić sobie na czole plaster z opatrunkiem.
- Daj – powiedziała Pani Ce – to ci przykleję.
- Łapami z majonezem?!
- Najpierw obliż – doradziła Pani Ciałeczko. – Dobry majonezik. Z czosneczkiem.
- Aaaaa... – powiedziała moja mama znad salaterki. – Czosneczek jest bakteriobójczy. Można by przyłożyć Panu Ce zamiast plastra.
- Z majonezem...? – zainteresował się gwałtownie Wujek Kacperek.
- Cebula! – wykrzyknął mój ojciec, klepnął się w czoło otwartą dłonią i uciekł do kuchni.
- Nieeeee! – odkrzyknął Pan Ce i pobiegł za moim ojcem. Z kuchni dał się słyszeć rumor.
- Oho, przypalił – odezwała się lakonicznie Pani Ciałeczko.
- Nie patelnią! – zawył mój ojciec.
Kuflowi i mnie puściły nerwy. Gotowi na wszystko, równocześnie zatrzymaliśmy się na progu kuchni. Pan Ce, dziarsko wywijając teflonowym naczyniem, z którego na wszystkie strony pryskał olej z resztkami smażonej cebuli, usiłował wygonić z domu cztery ogromne ćmy. Wycofaliśmy się chyłkiem i w milczeniu. Kufel ukradkiem odetchnął.
- Czyli wszystko w normie – zawyrokował po cichu. – Regularny dom wariatów.
- Dzieci! – zawołały wdzięcznie od stołu moja mama z Panią Ciałeczko. – Co dobrego przywieźliście? No, rozpakowujcie się! Kufel, masz piwo...?

**********************************************************************************
4.  
Uwolnienie


Zachciało się mi kolorowych, jesiennych liści do ozdobienia domu.
Te najpiękniejsze leżały w pobliskim parku, do którego zamierzałam się udać.
Park jest stary i dziwny. Panuje tam jakaś niesamowita aura. Ilekroć w nim jestem, mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje zza drzew i nie są to bynajmniej miejscowe żule, które siedzą na ławkach, racząc się jakimiś kolorowymi napojami lub najtańszym piwkiem. W dodatku, kilka lat temu, ktoś pokazał mi zdjęcie zrobione w tym parku. Za osobą na fotografii stał cień innej.
Pokazująca owo zdjęcie zarzekała się, że zrobione zostało przez jej znajomych i nie jest to fotomontaż. Być może.
Mimo wszystko wybrałam się tam po liscie. Było późne popołudnie. Ludzie wracali z pracy, jechali na zakupy, główne rondo naszego miasta z trudem panowało nad gęstniejącym korkiem, a parking przy Biedronce puchnął od aut. Chciałam zdążyć przed zmrokiem, który w październiku zapada dość szybko. Weszłam do parku, przeszłam obok szalejących skejtowców i dotarłam nad rzekę. Nieopodal rosło mnóstwo klonów, które pozbyły się już złotych i czerwonych liści. Liście były suche. Szeleszcząc nimi, szukałam co piękniejszych okazów do bukietu. Ku mojej radości trafiały się oprócz klonowych, także i bukowe oraz dębowe. Pod nimi leżała buczyna, żołędzie, a nawet nieliczne już kasztany.
Zajęta zbieraniem, wchodziłam coraz głębiej do parku. Panowała niesamowita cisza, przerywana krakaniem gawronów i szelestem lisci, a z oddali słychać było okrzyki szalejących skejtowców i jadące samochody.
Nie słyszałam więc szumu rowerowych opon na ścieżce, jak również osoby zsiadającej z roweru i podchodzącej do mnie. Poczułam nagle klepnięcie w ramię
i usłyszałam:
- Cześć! Nie boisz się tak sama spacerować?
Serce poderwało się do szaleńczego galopu, podchodząc jednocześnie do gardła, ale zdołałam odwrócić się w stronę mowiącego i zobaczyć Mariusza.
- Chcesz, żebym na zawał zeszła?!!! – krzyknęłam.
- Coś ty, przecież cię lubię. – odpowiedział, stojąc bardzo blisko mnie i patrząc mi prosto w oczy spojrzeniem, które wyrażało tęsknotę, ale też i żal wymieszany z wyrzutami sumienia – jeśli takie coś jest w ogóle możliwe.
W tym życiu znaliśmy się przelotnie. Poznałam go kiedyś na jakiejś plenerowej imprezie przez wspólnych znajomych. Byliśmy na niej ze swoimi rodzinami. Kiedy nas przedstawiano, poczułam ucisk w żołądku, nogi się pode mną ugięły i wiedziałam, że to nie jest nasze pierwsze spotkanie. Pózniej przypomniałam sobie nasze liczne, wspólne wcielenia. Bardzo wspólne. Tak bardzo, jak to jest tylko na Ziemi możliwe. Byliśmy razem od zarania dziejów.
A teraz żyliśmy osobno, rzadko widując się na ulicy, czy w sklepie, mówiąc sobie „cześć”, zamieniając czasem kilka zdań. Nie wiedziałam, na ile on świadomy jest naszej przeszłosci. Nie interesował się ezoteryką, nie wierzył w reinkarnację, tylko to jego spojrzenie … nie na darmo mowi się, że oczy są zwierciadłem duszy. Jego Dusza wiedziała …
I teraz to nieoczekiwane spotkanie w parku.
- Co tu robisz? – spytałam.
- Wezwali mnie do pracy, zaczynam dopiero o osiemnastej, mam jeszcze dwie godziny czasu, bo chciałem coś w mieście załatwić. Nie udało się, więc jadę już do biura. Mam małe zaległości w papierach, to je nadrobię. – wyjaśnił.
- Odprowadzę cię, chcesz? – zaproponowałam impulsywnie.
- Oczywiście, że tak! Będzie mi bardzo miło. – odpowiedział, a oczy błysnęły mu radością.
W zapadającym zmroku wyszliśmy z parku i zbliżyliśmy się do dworca kolejowego, gdzie pracował Mariusz. Doszliśmy do budynku, w którym mieściło się jego biuro. Mariusz oparł rower o mur, obok nas z łoskotem przetoczył się pociąg towarowy, za torami majaczyła nieczynna już wieża ciśnień. Wilgotna mgła spowijała wszystko dookoła.
- Szkoda tej wieży.-powiedziałam – Kiedyś byłam w środku, niesamowite przeżycie.
- Wiesz co? Mam klucze do niej. Dokumenty nie uciekną. Chcesz wejść tam ze mną – zaproponował.
- Chcę.
Półlegalnie przeszliśmy przez tory. Mariusz otworzył kłódkę i weszliśmy do wieży. Najpierw ostrożnie betonowymi schodkami, a potem metalową drabiną
w górę. Wewnątrz panował mrok, otaczał nas metalowy zbiornik na wodę. Drogę oświetlaliśmy sobie latarkami, zabranymi z biura Mariusza. Na samej górze było okienko, wpuszczające niewiele światła do wnętrza.
Poczułam się jak podczas narodzin. Albo umierania. Ciemno, wąsko, jedynie
w oddali jakiś jasny punkt.
Dotarliśmy do celu. Popatrzyliśmy na miasto z innej perspektywy. Staliśmy blisko siebie, w ciszy kontemplując widoki.
Nagle Mariusz odwrócił się do mnie, w jego oczach zobaczyłam ponownie mieszaninę uczuć wszelakich i spytał:
- Pamiętasz?
- Co mam niby pamiętać? – odparłam zaskoczona.
- Nas. Kiedyś. Tyle czasu byliśmy razem. Szczęśliwi. – wyjaśnił.
- Szczęśliwi?! O jakim ty czasie mówisz? Może o tym ,kiedy byłeś cholernie ważnym arcykapłanem, a ja służką w świątyni, która się w tobie szaleńczo zakochała? A ty korzystałeś z tego, kiedy było ci wygodnie! Potem nie mogąc znieść moich błagalnych spojrzeń, wygoniłeś mnie z świątyni! W której całe życie spędziłam! Umarłam potem z żalu pod bramą wjazdową do miasta! – przypomniałam mu, trzęsąc się pod wpływem nagle obudzonych emocji.
- Oczywiście, że pamiętam. Bardzo tego żałowałem i żałuję do dzisiaj. Kochałem cię bardzo, ale nie mogliśmy oficjalnie być razem. Zniszczyłoby to moją karierę.
- Jasne! – prychnęłam pogardliwie.
- Oj, przestań. Potem ty byłaś Wielkim Inkwizytorem, ja zwykłą zielarką i skazałaś mnie na wygnanie za moje rzekome czary. Umarłem w lesie, uciekając przed watahą głodnych psów.
- Racja. – przyznałam skruszona.
- Ale później – Berlin. Lata dwudzieste, lata trzydzieste. Kochaliśmy szaleńczo, imprezowaliśmy jak wariaci, zazdrośni o siebie, ale korzystający z każdej nadarzającej się okazji. Szampan lał się całą noc, na wyciągnięcie ręki chętne i piękne dziewczyny i chłopcy, dzikie rajdy samochodami po mieście, niekończące się przyjęcia … Pamiętasz? – szepnął, przytulając mnie i szukając moich ust.
-Pamiętam. Pamiętam! A potem rozdzieliła nas polityka … i tak kręcimy się, nie mogąc być razem, szczęśliwi. Teraz też przecież … - zaczęłam płakać.
- To chodź ze mną! – zawołał – Chodź! – powtórzył, całując mnie szaleńczo.
Poczułam smak krwi. Przypomniałam sobie jak …
- O nie! Nie! Odejdź w końcu ode mnie! – odepchnęłam go, a on wyskoczył przez okienko, krzycząc ciągle – Chodź ze mną!
Zakręciło się mi w głowie i ogarnęła mnie ciemność.
- Spisz? – usłyszałam pytanie i pukanie w szybę samochodu.
Otworzyłam oczy, będąc między snem, a jawą i zobaczyłam Mariusza, zaglądającego do auta.
- Nie. Czekam na męża. Przyjedzie za chwilę pociągiem. A co ty tutaj robisz? – spytałam, widząc ciągle jego skok z wieży ciśnień.
- Pracuję. Nie pamiętasz? Usterka wyszła, musimy z Krzychem jechać. To cześć i nie śpij za kierownicą! – roześmiał się i wsiadł do służbowego samochodu.
Z budynku wyszedł Krzychu. Spojrzał na mnie i drwiąco spytał:
- Co? Na męża czekasz? Sportowcy od siedmiu boleści! Coś wam ten sport na zdrowie nie wychodzi. Narty gubicie, z samymi kijami latacie. He,he … - trzasnął drzwiami auta, a Mariusz ruszył zniecierpliwiony.
- He,he? – pomyślałam i … klasnęłam w dłonie.
Spod maski ich samochodu wydobył się dym, a całość osiadła na drodze, bo
z wszystkich kół zeszło powietrze, a one same zapadły się w błocie.
Byłam wolna.
Osobowy z Poznania wjechał z gwizdem na stację.

***********************************************************************************

5. Tamburyn

Usadowił się na małym zydelku, ustawionym na samym końcu pasażu w tłumnie odwiedzanej, jak co roku o tej porze górskiej miejscowości wypoczynkowej. Spod kapelusza z dużym rondem opadały mu na bladą twarz długie, siwe kosmyki. Opatulony był w brązowe, wełniane poncho a obuty w zniszczone gumofilce. Rozłożył przed sobą różne instrumenty i bystrym, lecz nieprzyjemnie ostrym wzrokiem próbował wypatrzeć wśród tłumu wczasowiczów kogoś, kto mógłby zostać godnym właścicielem któregoś z jego wspaniałych rękodzieł. Ludzie poubierani w grube kurtki i kożuszki, rumiani od mrozu, rozbawieni i rozluźnieni przeważnie omijali obojętnym wzrokiem sprzedawcę instrumentów. Komuż potrzebne były przeróżnej wielkości i kształtu, misterne i zbyt drogie jak na ich kieszeń bębenki, fujarki, tuby, basetle i skrzypki? Wczasowicze łaknęli prostych, tanich pamiątek. Czegoś, co można by było postawić na półce i przez jakiś czas patrzeć z zadowoleniem a potem bez żalu schować albo i wyrzucić.
Dlatego sprzedawca wnikliwie i z nadzieją wpatrywał się w pewną jasnowłosą dziewczynkę, która odszedłszy od rodziców, oglądających kram z czapkami naprzeciwko, stała w pobliżu i od dłuższej chwili przyglądała się z zachwytem jego ofercie. Szczególną jej ciekawość wzbudzał mały, zgrabny tamburyn. Pogładziła go delikatnie, trąciła srebrzyste blaszki i pisnęła z radości usłyszawszy ich dzwoneczkowaty dźwięk.

- Piękny wydaje głos, prawda? Chciałabyś go mieć? – zapytał małą dziwnie szeleszczącym, a przy tym głuchym głosem a ona spłoszona nic nie odpowiedziała tylko podbiegła do rodziców i wtuliła się wstydliwie w poły płaszcza matki coś do niej szepcząc w tym bezpiecznym schronieniu.
Sprzedawca długo jeszcze patrzył za nimi. A w jego szarych, pełnych skupienia oczach zapalały się i gasły tajemnicze, hipnotyczne iskierki…

* * *

Był początek grudnia. Zimna mgła spowijała okolice a szron osiadał białą posypką na wewnętrznych ścianach stajni. Na zewnątrz od dawien dawna leżały masy śniegu. Powoli zaczynałam zapominać, jak wyglądają zielone łąki i doliny. A tak bardzo za nimi tęskniłam! Tymczasem ludzie zdawali się cieszyć i przygotowywać na nadejście czegoś bardzo dla nich ważnego. Gospodyni, wchodząc do obory podśpiewywała pod nosem ładne, ale jakby nieco smutne melodie i czyściła sprawnie z nocnych odchodów całe pomieszczenie. Poklepywała od czasu do czasu krowę i zagadywała do niej serdecznie. Na nas nie patrzyła. To znaczy na mnie i brata oraz naszą mamę. Przestała patrzeć już jakiś czas temu. Może była o coś zła? A może po prostu nie miała dość czasu, by i nas klepnąć tak, jak niegdyś? Ludzie mają tyle dziwnych spraw na głowie! Biegają nie wiadomo gdzie. Znikają i pojawiają się znowu pachnąc potem, zmęczeniem, irytacją i lękiem. Chyba nie za dobrze im w ich świecie…Dlaczego zamiast dyszeć ze zmęczenia i wciąż śpieszyć do nowych zdarzeń nie wtulą się po prostu w siano, tak jak my i nie przymkną oczu z rozkoszą?

- Mamo, czy jutro zniknie wreszcie ten śnieg i czy gospodyni wyprowadzi nas na pole? – przytuliłam się do ciepłego boku mojej białej mamusi i liznęłam z tęsknotą jej wymię. Już dawno nie ssałam mleka. Przecież dawano nam do jedzenia tyle innych pyszności. Ale dzisiaj naszła mnie jakaś ochota a poza tym mama wyglądała na smutną…
- Nie wiem, córuś, ale czuję, że to jeszcze długo. Zapytam zresztą krowę. Może ona będzie wiedziała? – odrzekła stara koza i podszedłszy do Mućki z szacunkiem powtórzyła pytanie.
- Oj, głupia Ty Białasko! – zamuczała zirytowana krowa – To przecież nie pierwsza twoja zima i zapomniałaś, że księżyc musi jeszcze cztery razy pokazać nam w nocy swoją zimną, okrągłą twarz a dopiero potem pozwoli słońcu na ogrzanie ziemi?
- Nie zapomniałam, ale tak mi się wlecze… - szepnęła koza i przestępując z nogi na nogę skubnęła od niechcenia siano.
- Ciesz się tym, co masz. Bo jeszcze parę dni a i tego nie będzie – tajemniczo i dziwnie gorzko zamuczała Mućka a potem nie wiadomo czemu popatrzyła na mnie i brata. Ja też spojrzałam na Głupka (tak zawsze nazywała mojego niezbyt rozgarniętego braciszka gospodyni) i pokiwałam z politowaniem głową, widząc jak koziołek bez sensu bodzie żerdki od paśnika i meczy żałośnie, gdy nie udaje mu się ich rozwalenie. Mama zawołała go do siebie, więc porzuciwszy swą monotonną robotę przybiegł łakomie do jej wymienia, choć był już przecież prawie tak duży jak ona. Pozwoliła mu się przyssać, chociaż dawno już nie pozwalała. I mnie, Łatkę, też przywołała. Najedliśmy się oboje, aż nam brzuchy wypchało a potem zasnęliśmy błogo a za oknem sypał i sypał biały puch.

I znowu miałam ten dziwny sen, że wędruję wzgórzami, między pięknymi, sięgającymi aż do nieba drzewami. I nie mam kozich kopytek, ale ludzkie nogi. I urosły mi takie same ręce, jak naszej gospodyni. A jestem taka wielka, prawie jak brzoza. Idę i uderzam rytmicznie w okrągły, miękki, opatrzony błyszczącymi blaszkami przedmiot. A on wydaje znajomy, radosny dźwięk. Potem czuję nagły ból a chwilę potem wsuwam się łagodnie między błękit maleńkich kwiatuszków, między cudowną zieloność młodych traw i pachnących latem liści poziomek…

Przypomniałam sobie o tamtej rozmowie z krową jakiś czas potem, gdy pewnego popołudnia gospodarz wyprowadził ze stajni mojego braciszka. I choć czekałam na niego do późnego wieczora, to się nie doczekałam. Nie zobaczyłam go też nazajutrz. Mama kopała niespokojnie w świeżej słomie, którą wyścielony był nasz boks i nie chciała odpowiadać na żadne moje pytania. Także zdenerwowana czymś krowa odwracała łeb, gdy tylko zbliżałam się do niej…Tylko księżyc wciąż patrzył na mnie bez zniechęcenia i zdawał się nawet szeptać, że wszystko, co się dzieje ma sens…Uwierzyłam mu. Wierzyłam nawet wtedy, gdy następnego poranka gospodarz przyszedł po mnie i choć jak zawsze szłam przy nim grzecznie, trzymał mnie mocno za rogi i po tym białym, lśniącym puchu prowadził do murowanej obórki…Nie miałam czasu by się tą niepokalaną bielą zachwycić. Gospodarz popędzał mnie głuchym głosem. Pachniał dziwnie. Tam, w środku też był nieprzyjemny zapach. Słodko-mdły. Gospodarz ujął w dłoń gruby trzon po starej siekierze. Odchrząknął…Zamierzył się. Coś łupnęło mocno we wnętrzu mej głowy. Nogi mi zwiotczały. Upadając potrąciłam stojący z boku pieniek. Potoczył się gdzieś w kąt. Po raz ostatni zobaczyłam blednące oblicze księżyca, który przyglądał się obojętnie całej scenie a potem ziewnąwszy schował się za różową chmurą wschodu.
Tymczasem ja znajdowałam się już w na zielonej polanie. Było ciepłe lato. A wokół mnie powiewały na wietrze kłosy traw i łodygi niebieskich kwiatków. Było mi tak dobrze…

Nazajutrz skrzętnie wykorzystano do czego tylko się dało wszystkie części mojego ciała. Mięso miało się przydać do świątecznej kiełbasy. Kości dano psu. A skórę sprzedano jakiemuś wędrownemu artyście, twórcy delikatnych instrumentów muzycznych…

* * *

Było lipcowe, ciepłe popołudnie. Udało jej się wcześniej wyrwać z pracy. Wysiadła z autobusu na końcowym przystanku. Chyba nikt więcej tu nie wysiadał. Nie zwracała uwagi na nic, chcąc być jak najszybciej na zewnątrz tego starego, zdezelowanego pudła zwanego autobusem. Miasto pozostało daleko w tyle. I jego ważne sprawy też. Niedawno zdała końcowy egzamin na akademii muzycznej. W plecaku niosła dyplom magistra sztuki. Tyle się napracowała, by go mieć. Dlaczego więc teraz nie odczuwała żadnej satysfakcji ani spełnienia? Może dlatego, że nie było komu dzielić z nią radości? Była wciąż boleśnie sama. Niegdyś zraniona przez wymarzonego mężczyznę a teraz nikomu już nie ufająca.

- Śpiewaczka – dziwaczka! – szydziła z samej siebie.
- Może miał i rację ten dyrygent, z którym planowała wystąpić na koncercie w przyszłym tygodniu, sugerując że powinna zrezygnować z tego irytującego vibrata, upodabniającego jej śpiew do meczenia kozy? Byli wprawdzie tacy, którym podobało się jak wyciągała drżące, szemrzące niczym woda w górskim potoku dźwięki. Ale tych, którym nie odpowiadał jej głos było chyba więcej... – westchnęła i przystanęła na moment, albowiem zdało się jej, że ktoś za nią szedł. Skrzypnęła jakaś gałązka. Kamyczek uderzył o kamień. Jednak nikogo nie było widać. Otrząsnęła się więc szybko z nieprzyjemnego wrażenia i maszerując opuściła główną drogę a potem zagłębiła się w gąszcz jeżynowych zarośli, porastających zielony szlak.
Nareszcie wspinała się pod górę, szła jodłowym lasem i oddychała głęboko. Ulubiony, brzozowy zagajnik był już blisko. Tam w środku czekała polanka pełna niezapominajek. Jej zaczarowane miejsce. Oaza piękna i spokoju. Zmęczona miejskim hałasem i nieustannym stresem dusza, ściśnięta dotąd jak niepotrzebny papierek rozprężała się powoli i rozprostowywała swobodnie.

- Czy mi się to śni, czy naprawdę znowu jestem w tym miejscu? – pytała siebie, szczypiąc dla pewności własną dłoń. Wreszcie uwierzywszy sobie, uśmiechnęła się i przewiesiwszy wygodnie przez ramię biały, obciągnięty kozią skórą tamburyn wystukała ulubiony rytm. Bardzo lubiła ten instrument. Dostała go jeszcze w dzieciństwie od ojca na gwiazdkę. Kupił go okazyjnie w Zakopanem od jakiegoś artysty ludowego – samouka napotkanego tamtej zimy na miejskim targu. A choć potem było jeszcze wiele gwiazdek i podarunków, to wszystkie one przepadły gdzieś zapomniane i niepotrzebne. I tylko ten mały, biały tamburynek został przy niej na dobre i na złe. Jego dźwięk uspokajał i rozweselał. Kojarzył się z dobrymi chwilami. Z czasami, gdy rodzice żyli jeszcze a ona nie musiała martwić się o to, co będzie jutro…

- Ram, ta-da-tam!Ram, ta-da-ram! – wystukała znowu głośno i beztrosko. Wtedy nagle poczuła mocne uderzenie w tył głowy. Wszystko zawirowało przed oczami i upadając zdążyła zobaczyć męskie nogi obute w zniszczone gumofilce. Jej długie, jasne włosy wplatały się między kłosy traw i łodygi mięty. Rozdźwięczany instrument potoczył się w krzaki i zatrzymał dopiero między łanem niezapominajek…

Mężczyzna o szarych, chłodnych oczach podniósł tamburyn z niezwykłą czułością. Delikatnie oczyścił go z liści i kropel rosy, wytarł z drobin ziemi srebrzyste blaszki, przetarł chusteczką białą, kozią skórę, którym był obciągnięty a potem troskliwie schowawszy go do dużej torby przewieszonej przez ramię szepnął:

- Znajdę ci wreszcie kogoś, komu przyniesiesz prawdziwe szczęście…

A tymczasem w dolinie za lasem, na bezkresnej, zielonej łące pasły się spokojnie jak każdego lata krowa Mućka oraz jej cielak, koza Białaska i jej na wiosnę urodzone, beztroskie koźlęta…

***********************************************************************************

6. W ciemnościach.

Księżyc w nowiu i światła gwiazd także nie widać,
bo się skryło za czarnym gęstym chmur całunem.
Ziąb przenika do szpiku, a ciemność straszliwa
ze wszystkich stron napiera lepkim zwartym murem.
Z wilgotnych zakamarków mgła wypełza gęsta
i zimnymi mackami w każdą szparę wnika;
nikogo w krąg nie widać, lecz w plecy się wwierca
spojrzenia upartego bezlitosna igła.
Prędzej, prędzej - gdzie znaleźć bezpieczne schronienie?
Gdzie i jak się przed grozą strasznej nocy bronić?
Zewsząd ścigają chwiejne, rozedrgane cienie,
śmiechy dziwne, dotknięcia lodowatych dłoni -
już oddech w piersi rwie się i serce łomocze,
i drży z wysiłku ciało zlane zimnym potem...
Wtem znika mgły zasłona, jak ucięta nożem,
jakiś dom widać, w oknie światło zapalone!
Lecz w męce sił ostatek dobyty, by dobiec,
by drzwi za sobą z ulgą zatrzasnąć plecami
nie zda się na nic, bo najpotworniejsza groza
kryje się za na pozór bezpiecznymi drzwiami!
Z ust się wyrywa nagły okrzyk przerażenia,
koszmar ze snów najgorszych ohydą oślepia -
serce w biegu ustaje – i wszystko zamiera...
Tylko w ciemnościach głodnych coś zachłannie czeka...


**********************************************************************************

7. Z zycia wziete...

-JA PIERDOLĘ!!!!-wrzasnęłam siadając na baczność w łóżku.
-Co ci się śniło ?-zapytał zaspany Chłop.
-Ja pierdolę-powiedziałam już bardziej flegmatycznie nasłuchując szybko bijącego serca,które biło jednocześnie pod lewym cycem i w obu uszach.Zbierałam myśli,by w skrócie opowiedzieć swój sen.
-Śniło mi się,że nasza młoda krowa Pyza ma węże w swoim wnętrzu-powiedziałam z nietęgą miną
-Głupia ty...-odrzekł zniesmaczony Chłop- I jak zwykle śnią  Ci się głupoty.
-Ale wiesz jak te węże były widoczne ?...jakby krowa była ze szkła...a najdziwniejsze jest to,że widziałam to wszystko przez otwór odbytnicy,który był tak duży,że te węże mogły swobodnie wypadać...jednak one siedziały w środku...i mimo ,że krowa była przeźroczysta ja zaglądałam od tyłu...
-Głupie jak zwykle...ale czy ty kiedyś miałaś mądre sny...?
Nie warto było już zasypiać na nowo.Zresztą kto by spał po takiej dawce adrenaliny...Uporczywie myślałam skąd taki głupi sen (naprawdę nie śni mi się nic mądrego!). I wymyśliłam.Rozmawiałam niedawno z Chłopem o naszej krowie, o problemach związanych ze sztuczną inseminacją i naturalnym zapłodnieniem.Kilka dni temu w pracy słyszałam opowiadanie koleżanki o wężu w jej ogródku.O tym jak mąż koleżanki chciał wypłoszyć grabiami węża z ogródka warzywnego;o tym jak koleżanka zaklinała się,że nie pójdzie zrywać ogórków(bo tam wylegiwał się wąż);o tym jak wszystkie okna i drzwi ma szczelnie pozamykane. Koledzy-żartownisie zgrywali się z niej,że ma zapewne węża w łóżku.Ta siedząc na krześle kuliła się ze strachu i rękoma osłaniała głowę jakby w oczekiwaniu na jakieś razy.
-Weź przestań!!!!-wydzierała się przy tym.
Mimo widocznego strachu opowiedziała nam,że wąż "wyniósł się" na murek ogrodzenia i do domu nie powinien wtargnąć.
Wymieniliśmy się opiniami,że to zapewne zaskroniec;że jest niegroźny;że jest pod ochroną gatunkową i że nie należy do przyjemności mieć takiego w swoim otoczeniu.
Szukaliśmy z Młodym w piwnicy ze słoikami opakowania po filtrze paliwa do naszego auta.Położyłam je na brzegowej półce ze słoikami by było na widoku.Zamiast opakowania znalazłam 2 markery.Zapewne opisywałam przetwory i w zwykłym pośpiechu lub roztargnieniu je zostawiłam.Mazaki schowałam do kieszeni spodni.Opakowania nie było.A było wcześniej!!!Znów czeka mnie żmudne szukanie numeru filtra w katalogu volkswagena podle roku,modelu i mocy auta...A było gotowe...Młody oddelegował się z Chłopem do prac "jakichśtam" a ja starałam się zaplanować sobie robotę przed robotą.Czy zajrzeć do ogródka i sprawdzić czy ogórki nie narosły? Czy wybrać się do lasu na relaksująco-pożyteczny spacer z psem i przynieść pięknych,jakby pluszowych podgrzybków do suszenia?Może w końcu coś normalnego ugotować? Wszystkie składniki na leczo zalegają w lodówce.A i ogórki na sałatkę na zimę trzeba skroić...
Wybrałam 2 ostatnie opcje.
-Cholera z tymi mazakami!!! Dokąd ja je będę nosić-zamomrotałam sama do siebie.Pomaszerowałam ochoczo do piwnicznej kuchni trzymając rękę w kieszeni,by nie zapomnieć i  niezwłocznie umieścić mazaki w przyborniku na oknie.Wpierw odpaliłam swój stary,buczący komputer.
-Zanim się rozbuja przygotuję sobie robotę.W sensie nastawię wodę na kawę,pomyję warzywa-pomyślałam.
-Kurde z tym mazakiem!!!-znów się zezłościłam sama na siebie.
Skierowałam się ku oknu,gdzie stał przybornik.Wyjęłam mazaki z kieszeni i już,już chciałam je włożyć,gdy nagle zobaczyłam i usłyszałam!!!!!
-SSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSS!!!!!!!!!!!!!!!
-A TYYYYYY!!!!!!!!-i zabrakło mi słów/słowa( i zapewne miało to być przekleństwo)
-Sssssssssssssssssssssssss.....
-Jakżeś  ty tu wlazł...i czego...jakbym nie miała zajęcia tylko (przekleństwo) się z tobą...
Pomyślałam o ironii wypowiedzianych przeze mnie słów i przypomniały mi się wszystkie głupie żarty z pracy i mój głupi sen.Wszystkie obrazy i myśli  przeleciały bardzo szybko i jakby w kalejdoskopie.Serce mi znów biło w kilku miejscach,trzęsły się ręce,dłonie były spocone,a sama miałam uczucie duszności.Intensywnie myślałam.Różnorodność pomysłów była tak wielka,że nie pamiętam wszystkich.Wiedziałam tylko jedno-muszę się pozbyć gada,bo do przyjemnych nie będzie należało,gdy wchodząc do piwnicy będę wpierw myśleć gdzie on zasyczy...W kotłowni? W pingpongowni(pomieszczenie ze stołem do ping-ponga)? W piwnicy  z przetworami?
W kuchni w której obecnie stoję i myślę bardzo intensywnie.Lewa cześć skroni zdrętwiała,a pod skronią pulsowało tak,że pomyślałam,że lada chwila wypryśnie mi mózg rozrywając czaszkę...
-Co ja mam z tobą zrobić uju jeden....
-Sssssssssssssssssssssssss
Najlepiej by wyszedł tędy,którędy wszedł czyli przez okno.Okno było uchylone,ale zmyślnie przywiązane do zaszczepek okiennych,tak by kot nie wkradł się do kuchni.Od razu skojarzyło mi się,że dzień wcześniej młody kot drapał ramy okienne i wrzeszczał jak opętany.Nigdy tak nie zachowywał się.Do głowy mi wtedy nie przyszło,że to może być ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem...Ponadto wcześniej wąż był widziany przez teściową w pobliskiej płożącej się tui. "Gdzieś" uciekł przed niechybną śmiercią,a tuja została wykarczowana...
   Wyszłam na zewnątrz pełna obaw czy syczący diabeł nie pomknie dalej.
Teściowa wraz z sąsiadką prowadziły plotkarską konwersację:
-A ty znajesz? Ty baczyła? a A ty czuła szto w sklepie howoryli(tłum.- a ty wiesz?a ty widziałaś? a ty słyszałaś co w sklepie mówili? )
-Tak! Wy sobie plotkujecie a w piwnicy na oknie siedzi wąż!-powiedziałam bardzo oznajmiająco.
-Szto takojeeeee? (tłum. co takiego? )
-No wąż siedzi na oknie-powiedziałam bardziej dobitnie.
-A skul ta bladzina wziała sie? (tłum.-a skąd ta bladź się wzięła? )
-Po prostu wlazła przez okno.
Obejrzałam piwniczne okno.
-Tak! To wczoraj wieczorem jak wróciłam z pracy kot tłukł się przy oknie.Jakże on mi chilli nie połamał...
Wróciłam do piwnicznej kuchni.Stanęłam przed oknem i z premedytacją zasyczaczałam.
-Sssssssssssssssssssssssss skur******! Czegoś tu przylazł?????
Kombinowałam jakby go wypłoszyć.
Nieźle się nagimnastykowałam,ale otworzyłam szerzej okno i uniosłam firanko-moskitierę do góry,by zaskroniec miał jak wypełznąć spowrotem.
Szturchałam go sztotką do mycia butelek,ale on tylko syczał i pokazywał mi język! W końcu w afekcie też mu pokazałam!!!!Komentarze sąsiadki i teściowej doprowadzały mnie do szału.
-A woźmii i wbij bladzinu( tłum.a weź i zabij bladź)
-Tak! Zabij! Na oknie i tuż nad komputerem!!!Zamiast bić językami proponuję pobić się z weżem.
-Bacz kuda taja bladzina wlezła.A woźmii i szto z niej zrobii-sejmowały babcie(widać odrobinę na foto)/tłum.patrz gdzie ta bladź wlazla.I weź coś z nią zrób)
Wiedziałam,że wąż będzie na mojej głowie.Tzn. na moim oknie,ale moja głowa by i okno było całe(komputer też) i węża nie było.I weź tu coś zrób....
I zazwyczaj jak to bywa w ekstremalnych sytuacjach olśniło mnie!!!!
Przesunęłam komputer,podstawiłam dużą miskę w kształcie kwadratu,dopasowałam do niej dużą deskę do krojenia.Mój skrzętny plan polegał na tym,by strącić węża do miski i szybko przykryć go deską i jeszcze szybciej wynieść w pobliskie krzaki.Z premedytacją zaczęłam go drażnić ponownie szczotką do butelek.
-Wynoś się uju jeden! I to już!!!!
-Ssssssssssssssssssssssssssss....
-Ja ci zaraz posyczę!!!!!!Wypierdalaj!
Szczotkę do butelek zamieniłam na szczotkę do zamiatania.I włosa więcej i pole manewru pewniejsze,bo trzonek dłuższy.
-No wyjobuj(tłum.wynoś się)!!!!!-popadłam już w furię.
-Wyjobuj,albo se buty z ciebie zrobię!!!!
Drażniłam go nadal szczotką do zamiatania i klęłam jak zrzeszenie szewców.
Wił się i widać było,że mu się nie podoba zabawa.
Syczał coraz cześciej i coraz dłużej,a ja nie mogłam się doczekać aż pójdzie w lukę pomiędzy futryną okna a moskitiero-firanką lub spadnie do miski.
Wypezł prawie cały z przybornika i nadal syczał i miotał językiem.Wiedziałam,że to lada chwila nastąpi.Albo spadnie,albo spierdoli za okno.Babki coś tam gadały za oknem,ale to do mnie nie docierało.Ja miałam jeden cel-pozbyć się nieproszonego gościa.
Nagle MYK i go nie było!!!! Wkurwił się niemożliwie na mnie i popełzł przez okno.Nastąpiło to nagle.Ulamki sekundy normalnie!Pobiegłam co sił za nim(nie przez okno tylko standardowym wyjściem na zewnątrz),ale za wężem ani widu,ani słychu...
Nieśmiało zajrzałam zza węgło,gdzie przy drugim oknie stały papryki.
-Pewnie żeś polazł w pobliskie krzaki...A siedź tam dowoli uju jeden!!!!!-kiwałam niewidocznemu wężowi pięścią i męłłam w ustach przekleństwa.Nie panowałam nad sobą.Mimo,że nie mam jakiegoś obsesyjnego lęku przed wężami to trzęsłam się jak galareta.
-UFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFF! Dobrze że se poszedł w pisdu!
 W tej rozterce nie wiedziałam co z sobą zrobić.Wąż zabrał mi czas,a tu zaraz trzeba do pracy się zbierać.Leczo nie będę gotować-zadecydowałam sama przed sobą! Zimny prysznic trochę mnie ostudził, a potem przyjacielska rozmowa ze znajomym.A w pracy już żartowałam,że koleżanki zaraziły mnie wężami ;)
Akcja działa się w tym miejscu.Jak sobie wspomnę to się wzdrygam,choć do strachliwych nie należę raczej ;)
-PppSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSS!!!!!!
Strząchnęło mną.....Dlaczego? Przecież to było i minęło ;)

**********************************************************************************

8. 
To była piękna sobota. Mimo emocji przed wieczorną randką, wyspała się.
Zjadła niespieszne śniadanie, pogadała na skype z Krzysztofem. Był jej najlepszym przyjacielem. Cieszyła się, że za kilka dni będzie mogła porozmawiać z nim na żywo.
Poszła na długi spacer z Foksem. Za jednym zamachem odwiedziła marudnego ojca.
Wróciła, wzięła prysznic, ogoliła nogi. Na szczęście paznokcie pomalowała dzień wcześniej. Ubrała pończochy. Nie cierpiała rolujących się na brzuchu rajstop. Czerwona kiecka wydała jej się idealna. Krzysztof radził zwyklejszą czarną. Postawiła jednak na swoim.
Do domu wróciła późno. Upojona szczęściem i kilkoma kieliszkami wina. Nie czuła się pijana. Nie lubiła przesadzać. Lubiła mieć wszystko pod kontrolą. Zasnęła myśląc o Piotrze.
Śniła banalnie. Szum morza, wiosenne słońce wysoko na niebie, Foks biegający za kijem. Śmiech dzieci bawiących się w oddali.
Nagle plaża opustoszała, zerwał się wiatr. Krzyk mew zaczął wwiercać się w głowę. Zrobiło się ciemno, Foks zniknął. Ruszyła w głąb gęstego lasu nawołując jego imię. Gałęzie szarpały jej gęste włosy. Akacja kaleczyła gołe nogi. Poczuła coś lepkiego pod stopami i okropny smród. Nie potrafiła go nazwać. Stęchlizna? Pot? Krew? Wszystko zmieszane razem. Usłyszała przerażające wycie. Nie był to głos Foksa. Poczuła paraliżujący strach. Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. „Niech to będzie zły sen” – zaczęła powtarzać jak mantrę. Poczuła jak z jej krtani wydobywa się głęboki oddech. Otworzyła oczy. Ogarnęła ją ulga. Zaczęła rytmicznie oddychać, by uspokoić kołaczące się w piersiach serce.
Wtedy poczuła znów ten obrzydliwy smród. Zerknęła na stopy. Były całe we krwi.
Zdążyła tylko usłyszeć „Mówiłem, że nienawidzę czerwieni”.

**********************************************************************************

9.   Prawdziwy horror. 
Aaaaaaaaaa! - zawyło przeraźliwie coś z głębi.
Matkokochana, nieeeeeeeeeee! – zawtórował mu krzyk z wnętrza trzewi.
Co to tak dręczy, boli, uwiera?! Żyć nie daje. Przecież nic tu nie ma! – myśl zdumiona przeszła przez umęczony mózg.
Już zaraz dwunasta, dwunasta, dwunasta!
Toż to horror jakiś! – wykrzyknęłam na głos i dopiero wtedy mnie olśniło.
No tak, no tak, aha!
Kończy się czas w konkursie Pantery, a ja nic nie mam!
Toż to horror! Prawdziwy!
Aaaaaaaa! 


**********************************************************************************

10.
Chodźmy do ogrodu, pobawić się w makowe panienki, powiedziała jedna z sióstr do drugiej.
Wcześniej pomagały matce, gdy ta wraz ze swoją ciotką pozyskiwała mak z rozbitych makówek.
Teraz będą go parzyć i mleć, po czym upieką przepyszny placek.
Trochę maku do miski, a trochę do buzi. No, może nieco więcej, niż trochę.
- Nie jedzcie tyle, bo zaśniecie - przestrzegała z hiobową miną ciotka.
- Gdy byłam młoda, jedną dziewczynkę pochowano żywcem i obudziła się w trumnie.
- Jak to możliwe - pytały przestraszone siostrzyczki.
- No już, idźcie się bawić i maku mi nie wyjadajcie.
Udały się do ogrodu.
Tam zaś, w najbardziej tajemniczym i odosobnionym miejscu odprawiały swoje rytuały.
Zrywały niedojrzałe pączki maków, po czym wydobywały spod zieleni zwinięte płatki, rozprostowując ich zagniecenia. Zupełnie tak, jakby to były sukienki makowych panienek. Odgadywanie kolorów stanowiło dodatkową atrakcję.
Potem, w wykopanych dołkach "chowały" panienki, przykrywając otwory szkiełkami.
Następnie zakrywały całość gałązkami. Taki mroczny sekret...
- Wiesz, bardzo się boję, że ktoś kiedyś mnie pochowa żywcem - powiedziała jedna z nich.
- Nawet nie wymawiaj tego! - przeraziła się druga.
Po jakimś czasie pierwsza poczuła się senna.
- O Boże...!

Obudził ją hałas. Ciemno, choć oko wykol, jednak wyraźnie widziała.
Banda oprychów gapiła się na nią, śmiejąc się obłąkańczo. Prowodyr - teraz go poznała - to zezowaty Benek, największy zabijaka w miasteczku.
Dwa lata temu ktoś zadźgał go w ciemnym zaułku, gdy nocą snuł się po pijaku.
- Coooo?! Gdzie ja jestem? Czy ...już nie żyję!?
Niespodzianka! Właśnie, że żyjesz - zawołał Benek szyderczo, po czym zadudnił ...w wieko trumny.
Wieko było szklane -to tłumaczyło efekty wizualne.
Z mroku wyłaniać się poczęły zarysy pomieszczenia. Najwyraźniej była to któraś z krypt grobowych, architektonicznych arcydzieł minionego wieku. Ileż zachwytów budziły w siostrach, gdy te nieśpiesznie chodziły alejkami.
Teraz zaś, o ironio, tu miała dokonać żywota.
Zrobiło jej się na przemian zimno i gorąco. Miała też wrażenie, że brak jej powietrza.
Jak długo tu leży, kto ją tu włożył i dlaczego?
Benek!? Nie, skąd, przecież on nie żyje.
Banda wciąż kłóciła się między sobą, teraz już stawiając zakłady. Jak prędko do nich dołączy, innymi słowy, stanie się trupem.
W panice chciała stłuc szkło, lecz było solidne i nie miała szans. Nie było zresztą czym - jak na ironię, nawet różaniec był plastikowy. Shiet!
Strach był tak obezwładniający, że nie była nawet w stanie płakać. Próbowała krzyczeć, jednak obudowa skutecznie tłumiła dźwięki. Była bez szans.
Na jak długo w tym pudle starczy jej powietrza? Co będzie potem. Wolała nie wyobrażać sobie.
Jeśli właśnie spełniał się jej największy koszmar, to przyznać trzeba, że przeszedł oczekiwania.
Udusić się na oczach złośliwej gromady ...duchów!
Tymczasem dało się zauważyć małe przegrupowanie, do trumny zbliżyły się dwie postacie. 
Babcia Emi?! Wujek Brunon? Ten, który zmarł w niemowlęctwie?
- Tak jest, kochanie, tutaj wszyscy dorastamy.
Duchami będąc nie możemy ci fizycznie pomóc, ciał wszak nie posiadamy.
Złe duchy - wskazała Benka i spółkę - nie mają mocy, by szkodzić żywym. Za to niezmierzona jest potęga dobra. Myśl pozytywna cuda prawdziwe potrafi zdziałać.
Pochowano cię w letargu, zostałaś uznana za umarłą.
Tyleś się maku najadła, że nie było sposobu cię zbudzić.
Siostrzyczka twoja panikowała tak strasznie, że postanowiono pochować cię w szklanej trumnie.
I zamiast zakopać w ziemi, zostawić w krypcie. Aż się rozłożysz, bądź ...ożyjesz.
Lecz nikt jakoś w to nie wierzy. Siostra za dnia przez szybkę zagląda, a grabarz trzecią już noc przechodzi opodal. Jutro niedziela, zatem ma wolne. Zaś do poniedziałku - sama rozumiesz...
Teraz muszę przyśnić się twej siostrze, tylko ona ma jeszcze nadzieję.
Zachowaj spokój i nie panikuj. Żeby powietrza ci wystarczyło.

Ocknęła się z letargu, na oślep tłukąc o wieko.
Wyraźnie słyszała upiorne odliczanie. W istocie niewiele już brakowało.
Nie mając sił walczyć - zastygła w bezruchu. Nie było nadziei...

Ktoś szarpnął łańcuch przy wejściowej kracie, ktoś obracał klucz w ogromnym zamku.
Otwórzcie trumnę, otwórzcie wreszcie tę trumnę, krzyczała ze łzami siostra.
To ona! Wszak zawsze właśnie na nią w potrzebie mogła liczyć.
- We śnie przyszła do mnie babcia. Nikt nie chciał wierzyć, że żyjesz...

**********************************************************************************


A wiec glosujemy! Przypominam, wpisujemy do komentarza TYLKO NUMER wybranego opowiadania/wiersza/humoreski. Dzisiaj nie gadamy i nie gdakamy, nie tlumaczymy sie, ze trudno wybrac, ze nielatwa decyzja, NIC wiecej poza numerem utworku, ktory najbardziej przypadl Wam do gustu. Jasne? No! 





35 komentarzy:

  1. ja horrory omijam szerokim łukiem, więc nie głosuję, powodzenia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale to są nasze, koleżeńskie horrory. Mamy się na próżno "produkować"?
      Nie będą Ci się po nocach śnić, słowo harcerza:).

      Usuń
  2. Przeczytałam niektóre. Wiem, który bym wybrała, ale zagłosuję, jak przeczytam wszystkie:)

    OdpowiedzUsuń
  3. za dużo na raz. dokończę czytanie jutro, pojutrze...

    OdpowiedzUsuń
  4. zagłosuję jutro... nie mogę podjąć decyzji ;) :***

    OdpowiedzUsuń
  5. 7 hehehe ..lubie mocne' ja pier--le'

    OdpowiedzUsuń
  6. hallo, wrzucilam wstep Twojego posta na Polskich Blogach Kobiecych... Mam nadzije, ze bedzie wiecej glosujacych :) Swietny pomysl z tymi horrorami xxx

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieki, Kasiu. Beda tez nastepne zabawy literackie, moze znajda sie chetni. :)

      Usuń
  7. No niestety:(((Kiepsko mi idzie czytanie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie ;) ale jestem na dobrej drodze do ukończenia i zagłosowania :)

      Usuń
  8. Wpisuje na prosbe Kjujewny, ktorej komentarze uparcie pozera, kradnie i wysyla w kosmos.

    Numer 6

    OdpowiedzUsuń
  9. Obudziłam się dziś z myślą, że nie zagłosowałam! Jeśli jeszcze mogę... to na 3 :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiscie mozesz, ale to juz nie ma zadnego wplywu na wygrana.
      Jutro ogloszenie wynikow, zapraszam.

      Usuń

Chcesz pogadac? Zamieniam sie w sluch.