piątek, 31 lipca 2015

Powitania.

W komentarzu pod poprzednim postem Halszka spytala mnie, jak przebieglo powitanie mnie w domu przez inwentarz. Stwierdzilam, ze to wlasciwie temat na osobny post, wiec odpowiadam tutaj.
Najwiecej kontaktow mialam z Kira, ktora odwiedzala mnie kilkakrotnie w szpitalu. Oczywiscie nie na oddziale, bo wbrew calej tej niemieckiej szpitalnej nowoczesnosci i liberalizmowi, pieski w salach szpitalnych sa raczej niepozadane, czemu trudno sie dziwic. Ale byl przeciez parczek i tam wlasnie przebiegaly nasze spotkania. Kirus byla rzecz jasna przez caly czas na smyczy, siedziala sobie przypieta obok stolika, zeby przypadkiem nie przeszkadzala innym.
Jakos dziwnie zachowywala sie w stosunku do mnie, z pewnym dystansem, powiedzialabym. Oczywiscie bardzo sie ucieszyla, wylizala mi rece, ale pozniej siedziala odwrocona do mnie tylem. Nie powiem, troche przykro mi bylo, bo spodziewalam sie, ze nie bedzie mnie odstepowac i nie przestanie patrzec w oczy. Tlumaczylam to sobie obcym zapachem, jaki musialam rozsiewac, a poza tym na pewno czula zapach krwi, czy czego tam jeszcze i chyba to spowodowalo jej dziwne zachowanie. W domu bylo podobnie, najpierw bardzo sie ucieszyla, potem zaraz zniknela.
Kiedy weszlismy z mezem w drzwi mieszkania, pojawila sie Miecka. Tak, wlasnie ona, ktora
niezwykle rzadko przychodzi na powitanie, a na zawolanie nigdy. Byla taka jakas potargana, zaniedbana i na pewno niedopieszczona. Moj slubny jest nadal nieprzekonany do kotow, wiec poprzestal na dawaniu im jedzenia i sprzataniu kuwet, ale ani myslal je miziac. Zreszta, jak znam Miecke, w zyciu nie znizylaby sie, by podejsc do niego, ocierac i prosic o pieszczoty. Predzej Bulka, bo to takie cyganskie dziecko i lgnie do wszystkich.
Miecius najpierw mnie dokladnie przewachala, pozniej zaczela sie ocierac i widac bylo jak na dloni, ze ma ciezki deficyt pieszczot. W czasie dnia czesto przychodzila do mnie, zalegala na stole przy komputerze, mruczala i delektowala sie sytuacja oraz odzyskaniem dawno nie widzianej mamy. Kiedy juz nacieszylysmy sie soba przy powitaniu, zastanowilo mnie, gdzie podziewa sie ten sowizdrzal Bulczyk. Ani do mnie nie przybiegla, jak ma to w zwyczaju, ani nie reagowala na wolanie.
W koncu jednak przyszla, ale tez jakas inna. Powachala mnie i uciekla, nie zaczela sie przeciagac, jak to dotad miala w zwyczaju. Moze czula sie obrazona, ze na tak dlugo ja zostawilam? Nie nalegalam, choc zrobilo mi sie troche przykro, jak w przypadku Kiry, ale zlozylam to na karb dziwnego obcego zapachu, jaki musialam rozsiewac i dodatkowo jeszcze niepokojacy slad zapachowy operacji. One musialy to wyczuc, ale tylko Miecce zdawalo sie nic nie przeszkadzac.
Zauwazylam jednak, ze w domu pozmienialy sie nieco kocie zwyczaje i Bulka calkowicie wyrugowala Miecke z mojego lozka. Dawniej to czarnulka okupowala w dzien moja polowe i tam wlasnie przesypiala wiekszosc czasu. Bula natomiast posypiala wszedzie indziej. W nocy Miecia spala ze mna, a Bulczyk powolutku i stopniowo zdobywal sobie prawo do przebywania w sypialni w ogole (z poczatku Miecka jej nie pozwalala), pozniej do spania w lozku, ale po stronie meza. Tymczasem wczoraj przez caly dzien drzemala sobie na moim, degradujac Mieciuchne. Dzis rano obudzilam sie z Bulka na nogach, Miecki w sypialni nie bylo w ogole, bo ona predzej by umarla, niz polozyla sie u meza. Takim to sposobem Bulka zdobyla uporem i cierpliwoscia ostatni Mieckowy bastion.
A ja sobie tak marze, zeby obie w zgodzie i w objeciach spaly sobie razem, ale pewnie nigdy sie nie doczekam...






czwartek, 30 lipca 2015

Moj tydzien.

Gdzies tam na zewnatrz plynelo normalne zycie, a moj swiat zredukowal sie do kilku krokow w te i wewte. Cierpialam, ale i nudzilam sie jak mops. Bo o ile w ubieglym roku, kiedy usilowano mnie zdiagnozowac, latalam po calym szpitalu jak kot ze spyrka, o tyle tym razem dochodzilam jedynie do siebie po bardzo wyczerpujacej operacji, a takie dochodzenie to nie tylko bardzo bolesny, ale i najnudniejszy proces na swiecie.
Duzo spalam, czytalam, rozwiazywalam krzyzowki, a kiedy juz moglam chodzic, lazilam troche po parku, choc najczesciej moje drogi wiodly do palarni. Rytm dnia wyznaczaly posilki, ktore awansowaly do niejakiej atrakcji. Nawet umyc sie porzadnie nie moglam, poprzestajac na wycieraniu sie zwilzona myjka. Teraz jestem juz w domu, ale nadal nici z prysznica, ze nie wspomne o kapieli i tak co najmniej do poniedzialkowej kontroli i wyjecia szwow.
Szpital, w ktorym przyszlo mi spedzic ten tydzien, powstal w latach 90-tych XIX wieku. Pozniej byl wielokrotnie rozbudowywany i modernizowany, pozostaly jednak slady tamtego stylu architektonicznego. Przybytek jest niewielki, raptem 100 lozek, nie leczy wiec wszystkich dziedzin, koncentrujac sie na kilku wybranych.
Porobilam troche zdjec srajfonem, wiec ich jakosc pozostawia bardzo wiele do zyczenia.



To budynek, w ktorym lezalam. Fajnie mieli pacjenci w pokojach z balkonami, mnie przypadl niestety taki bez balkonu (podwojne okno na 1 pietrze na drugim zdjeciu), ale za to jedynka, z czego bardzo bylam zadowolona, bo nikt mi nie przeszkadzal.















Na lewym zdjeciu te waskie okna na  pietrze to sala operacyjna, tam wlasnie mnie reperowali. Drugie zdjecie pokazuje szczegolnie nieprzyjemna bliskosc kosciola, katolickiego zreszta. Nie dosc, ze zegar wybijal cztery razy na godzine, bo to bylo jeszcze do zniesienia, ale te przeklete dzwony codziennie o 12.00, a w niedziele przez caly dzien, doprowadzaly mnie do bardzo zlego stanu nerwowego. Prosilam nawet meza, zeby dostarczyl mi jakiegos dynamitu, zebym mogla rozpizdzic te dzwonnice, ale nie chcial.















Okno przy schodach zdobily piekne, jeszcze oryginalne witraze. Za kazdym razem, kiedy szlam zapalic, przystawalam u szczytu schodow i delektowalam sie jego uroda i starannoscia niegdysiejszych budowniczych. W holu stal sobie przecudnej urody sekretarzyk, ot tak, dla ozdoby, bo nikt z niego nie korzystal.


W takim oto niewielkim pokoiku spedzalam wiekszosc czasu. Mialam wiecej szczescia niz rozumu z ta jedynka, bo jako pacjentce kasy chorych, a nie prywatnej, nie przysluguje mi wlasciwie pokoj jednolozkowy. Mialam jednak farta, ze akurat tylko to lozko bylo wolne, wiec nie musialam sie ogladac na innych i moglam robic, co chcialam i kiedy chcialam.















Jesli chodzi o widoki z okna, to na pierwszym zdjeciu jest widok na niewielki parking z okna w korytarzu, na ktorego koncu byl moj pokoj. Na drugim jest to, co ogladalam z lozka. Budynek po lewej to glownie prywatne gabinety lekarskie dochtorow pracujacych w szpitalu, ale nie tylko. Tam wlasnie przeprowadzalam rozmowy wstepne przedoperacyjne i tam tez bede chodzic na kontrole. Maly budynek z pruskim murem to siedlisko darmozjadow szpitalnych, czyli wielmoznego zarzadu.















A kiedy zapadal zmrok lub calkowita ciemnosc, widoki mialam takie.


Moje spacery po kilka razy dziennie wiodly przez caly korytarz, schody z witrazem i jakies 50  metrow parkiem (nie, to naduzycie, raczej parczkiem) do zadaszonej i oslonietej od wiatrow palarni...




... po ktorej prawej stronie rosly roze, a naprzeciwko rozciagal sie widok na ów parczek z porozstawianymi stolami i krzeslami dla chorych i odwiedzajacych. Tam wlasnie mogla mnie odwiedzac Kirunia. Byl tez Gucio z tata i probowal swoich sil we wspinaczce na jablonke, zeby nazrywac jablek. Cyknelam mu zdjecie, malo co go widac wsrod lisci.



Na drugi dzien po operacji spuchlam niemozliwie, nie moglam skrzyzowac palcow, nie miescily sie miedzy tymi drugiej reki. Dobrze, ze wtedy jeszcze nie bylam na chodzie i nie moglam spojrzec w lustro, podobno gebe mialam rownie nabrzmiala. Czort wie, skad sie ta woda we mnie brala. Przyslali do mnie terapeutke, ktora okleila mi obie rece az do lokci i kazdy palec z osobna, jakimis takimi niby plastrami, ktore mialy pelnic role drenazu limfatycznego. Troche bylam sceptyczna, ale to dziadostwo podzialalo, trzy dni nosilam i palce wrocily do poprzedniego rozmiaru. Geba tez, choc nieoklejona.















Nie wiem, czy mi krew zgestniala, czy inny czort, ale wszyscy mieli problemy i z wkluwaniem sie w zyly, i z pobieraniem krwi. Nawet anestezjolog, ktory na zylach zeby (zemby) pozjadal, w moim przypadku wkluwal sie trzy razy, zanim znalazl droge do podawania narkozy. Efektem sa siniaki na wszystkich mozliwych przegubach rak.
Na brzuchu zreszta tez od zastrzykow z heparyny. Jakby im tego srodka malo bylo, zmuszali mnie do noszenia w dzien i w nocy kabaretek samonosnych, tych ponczoszkuf kompresyjnych. Dobrze, ze mialo toto dziurke pod palcami i w najwieksze upaly mozna bylo sobie wietrzyc stopki. Zeby one jeszcze byly czarne! Ale nie, dali snieznobiale, jak jakiej pannie mlodej przed noca poslubna. Przed operacja dalam jeszcze rade sama je zalozyc, ale pozniej, kiedy zdejmowalam do mycia, musial sie meczyc moj maz - tyle sily potrzeba, zeby je wciagnac na noge, a mnie sil zupelnie braklo.


Przez ten tydzien mialam bardzo dziwna pogode, od upalow, poprzez burze i wichure, po drastyczny spadek temperatury do 9° rano. Maz musial donosic mi cieplejsze ciuchy, bo bylam raczej przygotowana na nieludzki skwar, nawet wentylator wzielam ze soba do szpitala. Glownie jednak panowaly dosc mocne wiatry i pogoda zmieniala sie kilka razy dziennie jak w kalejdoskopie, padalo, swiecilo, chmurzylo sie i tak w kolko.




I jeszcze na koniec mala refleksja. Kiedy mialam juz wychodzic ze szpitala, najpierw podziekowalam pani sprzatajacej pokoje za ofiarne utrzymywanie w czystosci mojego. Kobitka bardzo sie wzruszyla, miala lzy w oczach, bo malo kto w ogole zwraca na nia uwage, a juz prawie nikt nie dziekuje za prace. Co tam jakas sprzataczka! Podziekowalam pani od kateringu, ktora codziennie zbierala zamowienia na posilki w dniu nastepnym. Nie zeby to jedzenie bylo jakos szczegolnie pyszne, ale wybor byl duzy i bardzo urozmaicony. Podziekowalam terapeutce od plastrow, ze takie byly skuteczne. Wreszcie poszlam do dyzurki pielegniarek i tam rowniez przekazalam wyrazy wdziecznosci za opieke, cierpliwosc i serce, jakie wlozyly w przywracanie mnie do zycia i zdrowia. One rowniez byly zaskoczone, bo nieczesto sie takie akcje zdarzaja. A czy to w koncu tak trudno slownie docenic czyjas prace? Podziekowac za nia? Oddzialowa az mnie (bardzo ostroznie) usciskala! Zdradzila mi tez, ze zauwazono moja powsciagliwosc w dzwonieniu, tak na dobra sprawe nie zadzwonilam ani razu, wystarczala mi czestotliwosc, z jaka one przychodzily pytac, czy mi czegos nie potrzeba. Pozniej, kiedy juz bylam na chodzie, robilam duzo sama, np. poprawialam sobie posciel czy odnosilam tace po posilkach. No bo skoro mam sile lazic do palarni, to i taca nie powinna byc mi straszna, co nie?
Moja refleksja dotyczy zdziwienia personelu, jakie budzilo moje zachowanie. Czyli co? Inne jasniepanie jak juz zalegly, to nie robily przy sobie nic, ani nie sprzataly za wlasnym tylkiem? Chociaz po parku brykaly i na to sil wystarczalo. A dzwonione bylo jak po straz pozarna, wystarczylo przejsc korytarzem, zeby uslyszec najmniej jedno wezwanie. Nie chce oceniac innych, moze faktycznie byli tak chorzy, ze nie mogli zrobic nic samodzielnie. Mam jednak wrazenie, ze w szpitalach budzi sie u niektorych tesknota jasniepanska do dzwonienia na sluzbe i wykorzystuja okazje, ze nikt im za to zlego slowa powiedziec nie moze.

A teraz nadszedl czas, zeby podziekowac Wam. Za kciuki, dobra energie, modlitwy, zyczenia powrotu do zdrowia, troske, wspolczucie i tesknote za moimi wypocinami. Oraz za zyczenia imieninowe. Pamietacie, dokladnie rok temu tez przyjmowalam zyczenia imieninowe w szpitalu?
Dla Was wszystkich ode mnie:









czwartek, 23 lipca 2015

Przerwa.

Musze rozstac sie z Wami na jakis czas. Jeszcze nie wiem na jak dlugo.
Udaje sie do szpitala i dzisiaj ok. 8.00 rano bede poddana dosc rozleglej operacji, ktora ma potrwac 4 do 5 godzin. Zeby uprzedzic pytania, odpowiem z gory, ze nie mam zamiaru pisac ani publicznie, ani prywatnie o wlasnym stanie zdrowia. Nie pytajcie wiec, co mi dolega i w ktorym miejscu beda mnie rzneli.  Powiem tyle, ze sprawa jest powazna.
Wczoraj pol dnia spedzialm w szpitalu na badaniach wstepnych, zeby juz dzisiaj prosto z domu trafic na stol rzeznicki.
Bardzo sie boje i prosze Was o duchowe wsparcie.
Moze uda mi sie jakos z Wami polaczyc ze szpitala, ale na pewno nie dzis, a kto wie, czy jutro. Wszystko zalezy od tego, kiedy sie na dobre wybudze.
Jesli przezyje.
Postaram sie.
To... do kiedys.




wtorek, 21 lipca 2015

Jaja z Placzkiem.

W niedziele zadzwonilo do mnie dziecie, cale w panice, ze Placzku cos na karku wyrasta. Ze niby jakis guzek czy babel wielkosci 2-3 cm. Uspokoilam ja, ze pewnie cos go uzarlo, kazalam sprawdzic nos (byl zimny i wilgotny), wypytalam o apetyt i wyglad jego efektow (wszystko w normie), o zachowanie (tez ok) i nakazalam obserwowac.
Za jakis czas dziecie dzwoni, ze TO rosnie i ma juz 5-6 cm. Co robic? Jest niedziela, wiec klinika dla zwierzakow ma wylacznie dyzur telefoniczny, a za dojazd do poradni liczy sobie jak za tesciowa. Wyszlam wiec z zalozenia, ze poki co, nie oplaca sie wyrzucac pieniedzy i dzwonic do nich.
Dobrze po 21.00 dziecie dzwoni po raz trzeci i placze, ze guz rozrosl sie do wielkosci dloni. Ki czort? Placzek nadal w stanie zadowalajacym, opuchlizna go nie bolala. Przypomnialo mi sie, ze mam numer komorki do ludozercy (dla niewtajemniczonych to nasz wet, czarnoskory zreszta), wiec niech dzwoni tam i spyta, a w razie potrzeby on przyjedzie do swojej praktyki. Z pewnoscia taniej ja to wyniesie niz w klinice. Ludozerca wypytal, co i jak i kazal przyjsc w poniedzialek. A tego dnia dziecie ma roboty do zarabania, wiec padlo na nas. Przy okazji Kira tez bedzie przebadana, bo cos mi sie nie podoba jej plytki oddech i niespotykane wczesniej meczenie sie najmniejszym wysilkiem. Podejrzewam, ze zaczynaja sie problemy z serduszkiem.
Corka poprosila tez, zebym wziela Placzka w drodze z pracy do nas do domu, bo opuchlizna rosnie i lepiej, zeby byl pod obserwacja. Kiedy go zobaczylam, zmartwialam! Czegos takiego jeszcze nie widzialam w zyciu. Synus wyglada jak rasowy kark-kulturysta. Obrzek rozlal sie na boczne strony szyi. Jakiej szyi? On juz szyi nie ma, ino byczy kark.

Widok z gory

En face (widac garb za uszami)

Tu widac najlepiej
Czyli od wczoraj w poludnie 2-centymetrowy guzek rozrosl sie na dobre 30 cm na 20. To jest miekkie, jakby w srodku byl plyn. Sama to wymacalam, Placzek nie okazuje, zeby go bolalo. Apetyt ma, nos zimny, kupy normalne. Zadnej apatii, problemow z poruszaniem sie, nic. Na razie mamy go pod obserwacja, jest 13.00, termin u ludozercy mamy za 3 godziny. Napisze pozniej, jak wszystko przebieglo.
NO TO APDEJT.
Ludozerca stawia na reakcje alergiczna na ukaszenie przez jakiegos owada, na co i ja od poczatku stawialam, choc pozniej zwatpilam, bo tak silnej reakcji jeszcze nie widzialam. Placzek dostal zastrzyk przeciwalergiczny i mamy go dalej obserwowac.
Kirunia zostala dokladnie "przesluchana", serduszko pracuje bardzo rytmicznie,  bez dodatkowych szmerow, a pluca sa w najlepszym porzadku. Prawdopodobnie jej wiek i duszna pogoda maja wplyw na jej zmeczenie i szybsze, plytsze oddychanie. Wszystko bedzie miarodajne dopiero, kiedy pogoda sie ustabilizuje i nastapi ochlodzenie. Czyli jesienia.
Najwieksza niespodzianka czekala nas po powrocie do domu. Zawsze przed wyjsciem zamykamy wszystkie okna i oczywiscie balkon. Nie tylko ze wzgledu na parter i wymogi ubezpieczalni, ale glownie dla bezpieczenstwa kotow, zeby sie nie zaklinowaly w uchylonym oknie. Weszlam do salonu, otwieram balkon, a tam... Bulczyk sobie siedzi! Moj slubny nie sprawdzil pod krzeslami i zamknal kota na balkonie na caly czas naszej nieobecnosci.





niedziela, 19 lipca 2015

Lidiaaa...!!! Podejdz no do plota!

Bylam z Kira na spacerze, jak juz wiecie, w calkiem innych rejonach miasta. Zrobilam pierdylion zdjec, w tym troche wylacznie dla Ciebie, Lidus.


















Niektore nieco zamazane, ale nadazyc nie moglam, bo jezdzily jak powalone, a ja dzielilam uwage miedzy Kire, kfiatki, robaszki, rzeczke i landszafty. No i pociagi. :)
Sie Pani czestuje.





sobota, 18 lipca 2015

Na starych smieciach.

Podjechalam z Kirunia w okolice, ktore byly mi kiedys doskonale znane, po ktorych wedrowalam sobie z Fuslem, a ktore opuscilam kilka lat temu w zwiazku z przeprowadzka. Piekne tereny spacerowe wzdluz Leine, jej dzikich niezagospodarowanych i zarosnietych brzegow. Tyle ze daleko od mojego obecnego miejsca zamieszkania, no i te bolesne wspomnienia zwiazane z Fuselkiem, dlatego dlugo sie tam nie zapuszczalam. Teraz jednak postanowilam Wam je pokazac.
Wedrowke rozpoczelysmy w miejscu, gdzie rzeczka Grone wpada do Leine, po czym dalej szlysmy wzdluz gesto zarosnietych brzegow tej ostatniej, w kierunku Bovenden, kiedys wioski, a obecnie dzielnicy Getyngi.



Z daleka majaczyl na wzgorzu Burg Plesse, o ktorym pisalam kilka razy wczesniej.



Na drugim zdjeciu maly wiadukt kolejowy kolei regionalnych.
Leine jest na tym odcinku wyjatkowo malownicza, brzegi porosniete kwiatami polnymi i gestymi trawami, uniemozliwiaja wlasciwie dojscie do wody. Wlasciwie, bo Kira zawsze znalazla sobie miejsce, gdzie mogla do wody wejsc. Gorzej z wyjsciem na dosc stromy brzeg, ale i z tym dala rade.




Domy Bovenden stawaly sie coraz wyrazniejsze, a przekaznikowa wieza telewizyjna coraz blizsza.



Zabcia byla w swoim zywiole, wchodzila do wody i wychodzila, trzepiac sie zawziecie za kazdym razem, co kilkakrotnie poskutkowalo zapryskaniem mi obiektywu, jesli w pore nie zdazylam go zakryc.


Co rusz ginela mi w trawach, kiedy zalegala w nich, zeby zagryzc na smierc kolejny patyk. O, tak wlasnie ja widzialam ( a raczej nie widzialam):



Nie przepuscilam kwiatkom, niedojrzalym jezynom i (chyba) slynnemu barszczowi Sosnowskiego, choc temu raczej z daleka.





Bzykadla tez wlazily w obiektyw, a te rude i tutaj bez zenady uprawialy sex.





Po niebie tez sporo latalo, ale sfocilam tylko jakiegos malego drapiezce (chyba pustulka) i naszego klinicznego Christopha, ktory przelatywal w drodze na jakas akcje.



Zniwa czesciowo juz sie zaczely, ale niektore pola jeszcze nie ruszone, czekaja na swoja kolej.



Zdjec zrobilam oczywiscie znacznie wiecej, ale nie chce Was zanudzac, wiec tylko amatorow mojej manii pstrykania odsylam TUTAJ.
A Lidie zapraszam na jutro, bedzie post specjalnie dla Niej. :)